Jak dobrze, że mam chociaż tego zasranego bloga. Gówno kogo obchodzą moje rozterki sercowe (o głębszych problemach egzystencjalnych już nie wspominając), nikomu się nie wygadam, każdy ma swoje jakże udane życie. Albo zjebane też.
Nie, ja tak naprawdę niedawno tak do tej pory to przecież jakże byłam zachwycona ze wszystkiego.
Ale widocznie nigdy mi nie wyjdzie na dobre bycie szczerą, bycie uczuciową, w ogóle staranie się być taką, jaką bym chciała być, ale nikomu się to oczywiście nie podoba.
Jebać. Jebać, jebać, jebać, jebać.
A ja się cieszyłam, jak dzisiaj Paweł przyśnił mi się, jak on chwytał mnie za rękę czy coś takiego. Jak siedziałam obok nigo i mówił coś do mnie, wprost do mnie, jakbym jakimś cudem w ogóle liczyła się w tym świecie. W ogóle przypominam sobie, jak na niemieckim w tym głuchym telefonie on coś powiedział mi na ucho, bo w końcu siedział koło mnie. I ja jemu. I ja tak się wewnętrznie cieszyłam z tego, mało płakać mi się nie chciało, ale i tak mniej, niż teraz. Naprawdę, jebać wszystko.
Miałam nadzieję, że to jeszcze mało, na przykład że tak kocham Gothika, oglądać filmy, nie wspominając już, czym muzyka jest dla mnie i jak mnie ratuje. A to wszystko najwidoczniej, o co mogę ośmielić się prosić. Mimo że to takie nołlajfowe.
Gdzie mi się marzy jakaś miłość, ta właśnie, jaką sobie wyobrażam, a nie jakieś byle co.
Nosz kurwa jego mać i tak mi smutno, i tyle kurwa mam do powiedzenia i tak wiem, że nie powinnam przeklinać i tak, nie będę, ale chwilowo chuj mnie to obchodzi.
I tę piosenkę cudowną celowo.
I tę piosenkę cudowną celowo.