Okej, to koniec. Koniec, avamento ramento. Żysłizynfam a m u r y z !!
Naprawdę... tak trudno mi nawet pozbierać myśli i siebie.
Wbrew jakimkolwiek imperatywom logicznym, racjonalnym, zachowawczym, zakochałam się poza granice swej tolerancji sercowego gorąca. Bo goręcej mi, niżbym płonęła. I teraz policzki mi płoną, a serce samo stroni od stagnacji. Ssss.
Nie potrafię tego zgasić. Nie chcę nawet. To w sumie wszystko mój wybór. Ale jakże gorący.
Po prostu wybrałam, że go pokocham, bo i po jakichś tam, minionych doświadczeniach to pewne mam i porównanie, jak to jest czuć prawdziwie i ze spokojem ducha niedopuszczającym nijakich wątpliwości. Wobec czegokolwiek... Tylko słodkie takie, a przejrzyste, choć może niejasne, ale tak wysoce naturalne, najwyżej aż wrodzone mi jakby, tak najprzecudniejsze jest mi to wpojenie. I nic z nim mi się nie równa.
Ależ, co ja gadam!! Do ostatnich soków wyssanych z mojej egzystencji i na wskroś każdego najmożliwszego atomu mojej świadomości i najgorętszego zapamiętania, kocham przecież Eddiego. KOCHAM, bo to słowo mi najdoskonalsze, gdybym choć poznała kiedy adekwatniejsze, lepsze, takim tylko ośmieliłabym się może je zastąpić.
Kocham go i kocham Go, KOCHAM GO. Kocham tak bardzo, najbardziej, najbardziej, najuniwersalniej