czwartek, 1 grudnia 2016

Rozgryzione ziarenko niecierpliwości

Jak to być może, że ani jednego wpisu listopadem? Ano, czyżby tak już mnie studia pochłonęły i wielkomiejskie życie, że o starym dobrym blogu pamięć moja zawietrzała się?
Nic z tych rzeczy. Życie żadne wielkomiejskie, zaraz tam. Prawda, różnica jest niemalże zawrotna pomiędzy ukochaną przeze mnie obecnie a tamtą prowincjonalną, żeby dosadniej się nie wyżalić, mieściną, w której to tyle lat się przebiedowałam.
Albo, jeśli spojrzeć na to inaczej (jak często, jeśli nie na dobre już, teraz patrzę) - to nie ja, a poprzednia moja forma ewolucyjna. Taki Ralts, jeśli teraz byłabym Kirlią. Wierzę bowiem mimo wszystko, że najwyższa forma ewolucyjna jeszcze przede mną, i po prostu muszę ze świętą i pogodną cierpliwością przybierać ową, by pewnego pięknego dnia poczuć się wreszcie w pełni takim Gardevoirem. No i dumna jestem z tych rasowych, nerdowskich porównań.
Co do tej tytułowej paskudy zaś. Tak jak paciorek ziela angielskiego w bigosie czy innej zapchajkiszce, tak ową powinno się czem prędzej usunąć z chłonatorów percepcyjnych, co by oszczędzić sobie niesmaku właśnie.
A niecierpliwość jest jak najbardziej niesmaczna. Tak jak wątpliwe raczenie się czymś ledwo bądź nijak zjadliwym, tak mentalne wiercenie się w niespokojnym oczekiwaniu nie może wnieść nic konstruktywnego do niczyjego życia. Swoje też mam na myśli, w tym partykularyjnym razie.
Ściślej zaś, mam bowiem nadzieję, że jakikolwiek przypadkowy wzrokobieżca tego tekstu był uprzejmy się już zniechęcić (czy - zniecierpliwić nawet, nomen omen) bieżeniem wzrokiem po tekścidle tym właśnie: pozwolę sobie uszczknąć trochę ze skotłowanej części wywłok duchowych. Swoich osobistych, jak najbardziej, ale przynajmniej już nie tak niesmacznych, noment oment, jak większość wypocin poprzedzających. Gdy miałam jeszcze lat niespełna dwadzieścia, o losie! I ileż to, diametralnie, aktywowało mnie alternacji zatenczas i dotychczas, i natenczas!
Jak pysznie, no już naprawdę liczę ze zrezygnowanym rozbawieniem, że nikt dalej tego czytać poważnie. A ktokolwiek będzie, włączając przyszłą mnie, zapewne i przede wszystkim, to nie będzie tego chociaż brał nazbyt dosadnie. Chociaż i tak może to drugi dopiero czy trzeci, z takich znośniejszych już wpisów. A usuwać wszystkich poprzednich nie będę tylko z poszanowania sprucia się niejako artystycznego, nawet, jeśli merytorycznie spełzło to jednak na glizdoślimaku.
Trawi mnie coś. Taka żądza, którą od dawna już rozumiem, a jednocześnie jest nowa. Która, mimo pojęcia o niej, zawsze wydawała się jakby daleka, a teraz odczuwam ją wreszcie najwyraźniej w samej sobie, wewnątrz, u źródła jakoby. Choć źródło to pewnie instynktownie jeno, ale poczuwam się jednocześnie w nadziei, że i to wyższe natchnienie duchowe powoduje je spoza prymitywniejszej onej podstawy.
Brakuje mi jednak obdarowania tą cudownością odwzajemnienia omnisensualnego, jako że Eddiego, ideał mój wciąż niezmiennie, co najwyżej mogę mieć po części, pod tym względem.
Nie no, naprawdę już ponosi mnie przewybornie w tych spiralach semantycznych. Brawo, IFA cię zniszczyła, nowa ty Wincentynko, niedoszła - no, a właśnie, i oglądam się nieco z tego punktu ku tkniętemu już poniewczasu tematowi, mianowicie o tej swojej niecierpliwości podszczypującej.
I w tym momencie już szlus, naprawdę walę prosto z mostu: Nie, nie zakochałam się jeszcze. To bzdura byłaby zakochiwać się tak w kimś bez głębszego poznania, czy bez poznania w ogóle, czyli doświadczenia tej drugiej duszy tak vis a vis. Na całe szczęście, nigdy mi się to nie zdarzyło. Takie pochopne związanie się z kimś, znaczy się. Bo że nie spotkałam jeszcze tejże duszy wymarzonej właśnie - to, to niestety.
Niemniej zaistniał dla mnie jakoś, no, niedawnoś, cudowny jeden no takiż jeden, i... tyle tylko, że on też kocha Pearl Jam, i też kocha czytać, i że ma prześwietne poczucie humoru, że pisze nam się super. Czy raczej, pisało, do tej pory. Nie wiem, czy ja zawsze muszę być taka głupia i palnąć jakiś fermentazon, że się tak odechciewa ze mną pisać?
Chociaż z drugiej strony, idiotko, przecież jak listy się kiedyś pisało, to czekać musiałabyś nawet dniami a tygodniami, ot co. A ty po dniach kilku, żeby nie powiedzieć - godzinach! dostajesz jakiegoś niedojrzałego skapryszenia i ociemnienia poglądowego kładącego się zwałem na czystości świadomości i rozumowania ostrości. Rozsądnego. Ale czy rozumowanie jest też nierozsądne? Nieważne.
No, w sumie też może być. Ach, no i chociaż będę miała odpowiedź! To ja jestem nierozsądna. Brrramka! (Izma tak raz powiedziała w bajce). No bo, odpisze, nie odpisze, what-do-you-care. Jak nie, to luziuu, przecież tyle masz jeszcze wszystkiego. Przed sobą. W czasie, znaczy się. Czasu masz tyle przed sobą, nieszczęsna buło.
I perspektyw, przecież! I nadziei!!

Aaa, no i żebym nie zapomniała w żadnym razie: Oto jest przecież najulubieńsza już moja piosenka kiedykolwiek. Tak. Definitywnie... Cóż tam, że w zasadzie dzięki niemu. Po części. A może wcale. Ale zatracić się w niej, zatraciłam, to tego stopnia wręcz, że przepadłam po prostu na amen. Do alternatywnej rzeczywistości jakiegoś nieskończonego wpojenia - nieskończenie romantycznego.
Dzięki Ci, Boże.
A jeszcze większe dzięki chyba za tę grupę, którą mam tu na studiach. Boże, jacy to są wspaniali ludzie. Jak ja ich darzę miłością bliźniego, skrycie a bezinteresownie, bezbrzeżnie, o nieba.