Nu, i w końcóż ostatnie dzień przed przerwą świąteczną! Ostatni dzień na zajęciach w tym roku! Będzie ciut brakować moich feloł kochanych, jak już jutro pocisnę szynobusem do domu. Wrocławia bardzo będzie. I mieszkanka. Ale zapierdzielu nie, mędzenia pani Ali też nie, choć za poszanowaniem. Po Wigilii będzie przecież rocznica, jak napoczęłam to blogiszcze! Oh, mon amis!! Jak dalece zaprzeszłe się to już wydaje. Wszak nie jestem w ogóle tamtą osobą, nawiązując do owej raltsowo-kirliowej metafory. Począwszy, jak dwudziestego ósmego września wracałam po uroczystej inauguracji w Collegium Marianum z dziekanatu na Nankiera, z doskonale szczęśliwą miną, jak mniemam, znosząc dzielnie mordercze dziesięciocentymetrowe obcasy, które niosły mnie po drodze. Dwa razy tylko ubrałam te buty, notabene, i schowałam je sobie jednak na okazję, ale chyba bardzo specjalną, albo żadną już w ogóle. Choć tak mi się przecież w sklepie spodobały! Lecz nie o tym teraz.
Skończył się, w każdym razie, nieszczęsny ów pjerjod od dwudziestego pierwszego marca roku minionego. I z wiosną on nie miał nic wspólnego. Wręcz zenit opozycji.
Chociaż ostatnimi dni czułam się z lekka pochyło ku tamtej ciemnej stronie, nieważne jednak. Doszłam w końcu do wniosku, że to wypisz wymaluj hormony, fizjologia, nic więcej. A ja po prostu jestem podatna, widocznie-najwidoczniej.
Without body, there is no soul, dźwięczy mi jeszcze w uszach głos pani szanownej wykładowczyni z lit bryt. Nawet na pisaniu, na którym dobra pani Ce puściła nam jakiś szajs na rzutniku (przynajmniej zajęć nie było, o wdzięczności! bo snęło mnie już srogo), skłuło mnie też tak w podołku, że wyszłam i na stronę, i do automatu po wstrętną, przesłodzoną i podchemiałą latte, acz gorącą i krzepiącą z lekka na posiniaczonym tak menstual-MONSTRualnie duchu.
Tak, chciałoby już się napisać - koniec, ale ta literaturka przecież jeszcze. I to za dwadzieścia minut, mon dieu. Trzeba lecieć! W końcu mam tak daleko pod to 212, hahahhaha! <3