Co z tego że to uwielbiałam. Co z tego, że dane mi było poznać tylko przedsmak, podroczyć się a potem zostawić na pastwę losu (skądinąd, i tak sobie doskonale radzę, więc cokolwiek). Jak to i tak była kwestia nietrafnej decyzji i słabego wyboru, który padł na tak niewłaściwą osobę. Co z tego.
Uczuciowo już się w miarę opamiętałam, wręcz martwica lub chociaż umęczona wegetacja, można by rzec. Sam z siebie tylko ogień jest, i próżna a pożądliwa reakcja biologiczna, idąca rzecz jasna wniwecz. Ależ to piecze; no i po co...
Przynajmniej gatunek męski nieznacznie mi obrzydł. Lub nawet znacznie. Nie zachwycam się już byle elementem męskim, jak to zwykła byłam. To jedno na dobre mi wyszło, że wstręt ten zneutralizował ową ślepą fascynację, na której w końcu tak się prześlizgnęłam i rozwaliłam sobie ryj (czy raczej serce) na kwaśno (czy raczej, na gorzko i w próżni smak).