piątek, 8 czerwca 2018

Niestać porasta wsierpniami

Skończyłam ten serial oglądać do końca. Justin jest taki cudowny. Ale się popłakałam strasznie. Dobrze, że nikt nie widział, ale kto miałby niby. Nikogo, przecież. No oprócz mnie samej. Myślę sobie czasem, że jestem tak pierdolnięta, że to musi być za dużo dla kogokolwiek, żeby być ze mną. Poza laptopem to ciemno u mnie teraz całkiem w pokoju.
Nie mam już całkiem nadziei, że kiedykolwiek w ogóle będę miała przyjaciół, choćby jedną taką bardzo bliską osobę, no kogo ja oszukuję. Może serio lepiej dać sobie spokój ale tak na amen, tak dla świętego spokoju. Jak z łudzeniem się, że ktoś zechce mnie kiedyś tak bardzo bardzo, że we mnie w ogóle można się zakochać. Chcieć zostać ze mną na całe życie. Nie można.
I dla świętego spokoju mogłabym wybić też sobie to w końcu z głowy. Tak na amen. A nie, że ja zawsze sobie gdzieś tam robię nadzieje, chociaż najmniejsze. I potem jestem taka głupia, że klękajcie narody. I wychodzi taka chujnia, jak z tym moim byłym od siedmiu boleści. Chujowy jaki by on nie był, to pewnie i tak najlepsze, co mi miało być dane. I jedyne takie. No bo na co ja mogę liczyć, nie wiem.
Nie, nic się nie stało, po prostu rozbeczałam się nad tym serialem, i znowu się za dużo we mnie rozstroiło i czuję się teraz obezwładniająco jak gówno warta kupa gówna.
Najbardziej to mnie teraz jeszcze pociesza Coma, albo dobija, w sumie to nie wiem, ale słucha mi się jej teraz najlepiej. Kupiłam sobie jakoś przed tygodniem tę płytę ich, Pierwsze Wyjście z Mroku i chyba codziennie słuchałam tego, jak wracam z miasta na chatę.
Mocno mi ten album weszedł.
Dobra, dosyć tego pisania bo i tak już jestem zmęczona tym wszystkim w opór, zniechęcona, rozczarowana i w ogóle mam dość. Bardzo, bardzo dość. Zbyszek, Zbyszek skoczył z wieżowca, mądry, Jezusie na rowerze.