poniedziałek, 18 czerwca 2018

Wesołe bachusiki

Zostawiłam żółty zeszyt w domu. No to sobie popiszę tutaj.
Wczoraj miałam fajny dzień. Pierwszy raz chyba tak miałam, że Zielona mi się bardziej podobała niż Wro. Kolejne z wielu słabo uzasadnialnych uprzedzeń, wysranych z dupy zresztą. Nie, żebym zaraz wolała i studiować w Zielonej, co to to nie, dalej nie chciałabym. Dalej wiem, że tu padło lepiej. Ale wczoraj tam było tak uroczo, a jak ledwo potem wysiadłam na dworcu, naszło mnie znowu, jak już mam tego miasta dosyć. Nie ono samo coś mi zrobiło, tylko wiadomo co. A tam mnie mama zabrała do planetarium (ale było super, i po angielsku wszystko fajnie wow), potem na deptak (pięknie, kwiecie, roślinność i te kurtyny zraszające na środku) i na obiad w indyjskim namaste. W telewizorze tam tańczyły boliłudy, a ja się najadłam pysznymi samosami i mangolassi. Fajnie się tam siedziało, choć upał dopiekał i duchota wczoraj. Ale nie było nawet żadnej dramy, nic, co doceniłam jak najbardziej. Całkiem przyjemnie i miło. I stamtąd też sobie wróciłam pociągiem.
W ogóle najlepiej no, ja się teraz rozpisuję, a powinnam jeszcze docisnąć ten esej flaczasty na jutrzejsze teorie u baby ropuchy. No byle to mieć za sobą, ja? Zaczęłam już coś klecić w domu, ale jak to zwykle tam przyćmiło mnie w osobliwy sposób i gnuśność pewna mnie na umysł padła, więc pisanie tego szajsu było trochę jak piłowanie mózgu na ręcznym.
No ale siędę teraz przy tych internetach i domęczę to jakoś do końca, a mało tego, przecież naumieć się jeszcze muszę na ten test nieszczęsny. Ach, bul. Toć dzisiaj już siedziałam po nocy w tej amerykańskiej literaturze, jako że zaczęłam się uczyć po powrocie gdzieś o 19, a spać w końcu posnęłam gdzie po 2. Ale zdać, zdane, kwestia tylko oceny. Oby i jutro tak było, he hehe.
Dobra, lecz po co ja weszłam tu, jak nie pobóldupić i to na temat wiadomy. Że już zwietrzały on, to się zgadza, choć może nie do końca, bo skądinąd wciąż paskudztwo jeszcze świeżawe, a wietrzeć to co prawda zaczyna, ale wiadomo jak ten proces smętny przebiega.
No więc pewien laluś jeden, elegancik taki, jaki on jest śliczniusi i przystojny od wewnątrz powiedziałabyś, miał na sobię tę taką czarną koszulę i fryzurę oczywiście włoski zaczesane na żel. Jakby nic mnie to nie zdziwiło, a jak, no i też bajer oczywiście włączony czyli był po prostu tym sobą, na którym jako nieliczna a może i jedna do tej pory się poznałam. Słowem, pozory, pozory robią go całego, ale ile łajna i samego prawie łajna pod nimi, rzecz to utwierdzona.
Szłam oczywiście z najzupełniejszą świadomością, że on tam będzie, że tym razem aż tak go nie uniknę, jak do tej pory w miarę udawało mi się, zwłaszcza ostatnimi czasy. Miałam też strategię, o której już się zresztą jasno przekonałam że jest najzdrowszą i najlepszą, żeby w ogóle nie myśleć o nim nawet jak się pojawi na widoku, a jeśli już to oszczędzić sobie zbędnego całkiem patrzenia jeszcze na niego, bo po co tak się bóść po wnętrzu poranionym, przebóg.
Tymczasem, nie dziwota, ledwieśmy rozlali się tłumnie po tej sali, a jego gdzieś przywiało parę rzędów przede mną, w pizdu trochę poszło te moje uprzednie podbudowywanie się.
Nie, żebym się nie spodziewała. Ale no przecież staram się, tak, i serio miałam sobie oszczędzić, no nie. A co - a ja hej w tortury, i gapię się na niego. Pohamowałam się jakoś, no bo co w końcu, ale jaki to był masochizm - najpierw udało mi się w ogóle nie popatrzeć, jak zauważyłam że wchodzi do sali. Potem za to, jak już siedział, no cholera trafiło mnie rzecz jasna od razu, ledwie się tak zaczęłam jopić ukradkiem od tyłu. Typowa znów sytuacja, że on zieje sobie swoją aurą płycizny i mną się wiadomo dalece nie przejmuje, a ja już niby w miarę-w miarę zaleczona, a tu wszystko wraca.
No nie cierpię gówna.
Najlepsze jest w tym to, że to jest jakby reakcja odruchowa - że tak mi momentalnie dech jakby zapiera z tego bólu, i robi się okropnie nieprzyjemnie, i mieszanina takiego rozpamiętywania i żalu zakłębia mi się wewnątrz, że nic tylko rozmazać się, załamać, zwinąć w embrion i umrzeć.
Ale - niedoczekanie!!! A ja właśnie patrzałam jeszcze na niego parę razy, oczywiście myślałam i co ja robię, i po co mi to, ale po czasie znowu się okazało, że dopuszczając na powrót rozsądek do głosu i skupiając się na tych wszystkich mądrych i prawdziwych wnioskach, które sobie przyjęłam do serca w końcu od tej pory, to potrafię jednak nie czuć już doprawdy - nic na jego widok.
Cholernie jest to trudne, bo gdyby było łatwe to tak o pyk i już bym sobie uodporniła się na niego na zdrowie. A tymczasem nie, jeśli już ma wyjść to uracjonalizowanie się, to ja się muszę bardzo, bardzo starać i opanować i ogólnie no uff dopomóż Boże. No jakoś to idzie, ale o jeny, właśnie - byle doturlać się jakoś na finisz. I niech to gówno przeszłość pochłonie, strogonow.
Aha i co jeszcze - walić, walić mity. Mø miała rację. Jedno, że kurwa to dziewictwo, drugie teraz że egoizm, że co. No przepraszam, ale wychodź do ludzi z altruizmem i z ideałami w ogóle jakimiś z dupy, że miłość dobroć ochy achy i tylko całe życie dla kogoś. A chuja!
Właśnie samemu się jest najważniejszym i nie, że zaraz tylko czubek własnej gruchy (swoją drogą, znowu cały on, pustak - ja się w sumie cieszę, że już nie jesteśmy razem, ależ by to było marnotrawstwo i bieda), ale kochać po prostu siebie, bo z kimś innym to nigdy nic nie wiadomo.
Nawet nie pogadałam już za bardzo z żadną Adą ani z nikim, ale Ada ma przecież swoją Oliwię. A ja co - no rozkładać na tacy to się przed nikim nie warto, n i k i m. Dla kogoś się kiedyś może wyprowadzić z egoizmu - jasna sprawa, ale póki wszyscy mają to naturalną siłą rzeczy w duuupie - to się proszę bardzo - mogę przejmować w życiu tylko sobą.
No, trochę godności.