czwartek, 31 grudnia 2015

Sylwester i godzina mówi sama za siebie

Mogłoby chociaż u samego schyłku roku nie być tak beznadziejnie. To już gruba przesada...
Nie dałam rady tak wytrzymać. Fale bólów głowy przeplatają się na zmianę, tak że większość dnia przeleżałam, przespałam z otwartymi oczami albo słaniałam się z laptopem na kanapie, w sumie i tak nic na nim nie robiąc.
Musiałam się strasznie przemóc, żeby wstać o dziesiątej i pójść na dół, a było już wtedy grobowo ciemno, u mnie paliły się tylko dwie świeczki, a ja leżałam wykończona na podłodze ze stopami na parapecie. Łudzę się często, że to coś poprawia, bo niby ciśnienie i tak dalej. Ale ledwo wtedy można wstać i w głowie ma się taki huragan, że klękajcie narody.
Ogólnie to smuteczek i dalej taka sama mizeria, jak ze świętami... i w sumie ze wszystkim...
Przyszło do nas dwóch panów sąsiadów, jak zwykle i przyjechała ciocia, bo wujek gdzieś sobie pojechał. I ciasnota się zrobiła, ledwo znaleźć miejsca przy stole, a jeszcze tyłem do telewizora i ogólnie szybko zaczęło mi się srogo kręcić w głowie, chociaż się starałam.
Zjadłam trochę sałatki owocowej, greckiej i koreczków, szybko mnie zemdliło, chcąc nie chcąc ewakuowałam się na górę, chociaż mama już chciała robić aferę, ale tego mi jeszcze trzeba, żeby nagle skupiać wszystkich uwagę, więc po prostu jakoś wymknęłam się do siebie. I teraz piję sobię znowu melisę, i nawet połknęłam dwie tabletki jakiegoś nijakiego preparatu na nerwy, ale to jak wyciskanie soku z kamienia.
Nie wiem, no błagam, niech to wytrzymam jakimś cudem. Jakie to chore, nie wiem właściwie, co w tym wszystkim jest najgorsze. Po prostu ani chwili już nie mogę wytrzymać ze sobą i cały mój kontakt z otoczeniem wisi na cienkiej, bardzo napiętej nitce, jakby w końcu miał zniknąć na dobre.
Co za okropieństwo, te ostatnie miesiące, a szczególnie ten obecny czas. Wypadałoby pójść chociaż za ten kwadrans na jakieś durne fajerwerki, wytrzymać parę minut, a potem co? - posiedzieć chwilę na dole, albo od razu iść do siebie i próbować jakoś zasnąć, mimo tych hałasów z dalszej i bliższej okolicy?
Szkoda słów mi na to, co przewiduję sobie i wszystkiemu w tym złowrogo zbliżającym się roku, a wręcz prawie jestem pewna...
I zrobiło się już całkiem niemiło i smutno, a w dodatku jest mi dalej koszmarnie słabo i bardzo pięką mnie oczy.

Krawat Desmonda niczym moje życie po tym roku

Nic tylko o kant rzyci rozbić! Chociaż on przynajmniej miał swoją constant, na moją zaś nie nadawałoby się nic z tego, czego zaznałam do tej pory.

Ależ to tłucze się po głowie...
Kochany Charlie mógłby wygrać mi tak następny rok, i wyśpiewać, a ja byłabym tym zrezygnowanym Desmondem czekającym na upragnioną zmianę swojego życia na lepsze.


środa, 30 grudnia 2015

Szkielet spalonego wachlarza z koronką grubą a zwiewną

Tak! Udało mi się tak po prostu przejść po galerii, obejrzeć film, a potem zjeść i kupić coś sobie, choć nie do końca samej. Ale zawsze!
To dla niepoznaki, wcale nie mam tak dobrego humoru. Pomimo najlepszej części minionego dnia, czyli epickiego seansu Gwiezdnych Wojen. Niesamowicie mi się ta część podobała, chyba najbardziej ze wszystkich, ale wiadomo, że trudno tak rozgraniczać i dzielić kategorycznie na lepsze i gorsze. Ujmując ogółem, ten film to po prostu świetna, widowiskowa robota. No, ale czego się spodziewać po Abramsie! Zdążyłam się tu chyba już rozochocić nad Zagubionymi, ach, to temat rzeka.
Co nie znaczy, że cokolwiek będę teraz o tym przynudzać.
Stało się coś straszliwego, aż groza postanowiła mnie na nogi, a to nie jest takie proste. Tak jak cały dzień naprawdę dzielnie się trzymałam, nawet mama kupiła mi leki na nerwy, choć musiałam wyjątkowo nalegać, bo ona jak zwykle sugeruje mi, że udaję.
Dziękuję za to.
Oczywiście nie powie tego wprost, wręcz przeciwnie, zawsze będzie twierdzić coś przeciwnego do tego, co właściwie robi. Czyli na przykład pogania mnie cały czas albo ucieka gdzieś, ale potem wrzeszczy na mnie, że czego ja oczekuję, przecież ona cały czas jest na zawołanie. I jest jeszcze Aga, którą wszystko to nie interesuje, tylko by siedziała w telefonie i ze słuchawkami na uszach, i tylko "Co? Co?" jak się jej przerwie, a jak już coś jej wybitnie nie pasuje, to też się rozedrze, szczególnie na mnie, żeby mieć święty spokój. Albo zaczyna strasznie chamsko pyskować, ale tak chamsko i gruboskórnie, jak z jakiegoś niepokojącego, przeklętnego kryminału, co to lecą późno wieczorem. Nawet nie musi wprost przeklinać, bo mama strzeliłaby jej w japę, ale obie toczą tak nieprzyjemne i jałowe dyskusje, że aż jednocześnie chce mi się je obie zamordować albo dać im spokój, i zamordować samą siebie.
Lecz nie w tym rzecz; mówiąc o straszliwym wydarzeniu, miałam na myśli coś innego, co wydarzyło mi się już w domu, po powrocie, zanim jeszcze odtajałam po przeżyciach z kina.
Otóż rozdrapałam sobie nieszczęsny pieprzyk na głowie, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. Mam jakiś wstrętny, niedający się w pełni kontrolować zwyczaj drapania, wyduszania i rozdłubywania czego się da na widocznej powierzchni swojej skóry. I tyczy się to nie większych powierzchni, a właśnie takich szczegółów. Okropne to jest całkiem i bez sensu.
Nie wiem nawet kiedy to zrobiłam, ale zaczęło mnie coś niemiłosiernie piec między włosami. Przyłożyłam tam palec. Patrzę - krew. Niech mnie... nie wiem co, jeśli od razu nie przeleciało mi przez głowę milion wizji z męczeńską śmiercią, rozkładającym się ciałem i potępieniem skonanej duszy włącznie.
Okrasiłam to miejsce gęsto wodą utlenioną, ale i tak jeszcze do niedawna chodziłam po ścianach w panicznej paranoi.
Dopiero, jak ochłonęłam nieco, to wzięłam się za wklepanie tu drżącymi dłońmi paru słów. Z których, niestety, zrobiło się kolejne nieskładne pierdolamento osamotnionej neurotyczki.

Nawet chciałam od pewnego momentu pisać już o czymś innym, a tak to już nie będę przeciągać tego wpisu w nieskończoność.
Chociażby o tym, dzięki czemu w końcu udało mi się jakoś się uspokoić. Świeczki zapachowe też, super, zawsze roztaczają kojącą atmosferę, słabiej lub mocniej; ale paradoksalnie to rzeczy niekoniecznie spokojne i delikatne działają na mnie kojąco.
Bo wszelkich raków, końców świata, kataklizmów, srilerów i innych groźnych filmów, śmiertelnych chorób, tłoku, pośmiertnej próżni i potępienia, emocjonalnych terrorystów i tych zwykłych też to się okropnie boję. Ale wziąłby ktoś taką stereotypową szatańską muzykę z gotyckimi, czarnowłosymi wykonawcami o wibrujących, grobowych głosach, i zamiast mnie straszyć, przyłożyłby plasterek na złaknione serduszko.
No, i dziwić się potem, że nikt mnie nie rozumie?
To jakby powiedzieć komuś, że się nie lubi w ogóle słodyczy, ale poza, na przykład, fasolą w czekoladzie. Jedno wielkie "ale że co?" i weź tu tłumacz cokolwiek...
Nie, to jest grząski temat i nie ma co już pod koniec go rozwijać. Jak pięknego wachlarza, którego nie warto otwierać na byle okazje, by widział światło dzienne. Mam taki jeden, z Rzymu.

wtorek, 29 grudnia 2015

Walc w łanach zbóż

Powinnam się była położyć jakąś godzinę temu, jeśli miałabym się wyspać do dziewiątej zero zero. O dziesiątej bowiem wyjeżdżam z mamą i Agą na seans "Przebudzenia mocy". Bardzo chcę ten film zobaczyć, i przypominam sobie o tym za każdym razem, ilekroć czuję się gorzej niż zazwyczaj.
Myślę, że dam radę jutro tak po prostu przejść się po galerii, obejrzec film, zjeść z nimi obiad, kupić sobie coś - sama! - i po prostu wrócić tu. Nawet wzięłam wieczorem specjalną kąpiel i umyłam włosy. Wszystko bardzo starannie. To godne uwagi osiągnięcie, jeśli brać pod uwagę zapomnienie ostatniego miesiąca.
Naszło mnie tak, że przecież Kilar umarł dwa lata temu. Nie pamiętałam tego, ale sprawdziłam i zgadza się. Przeto muszę wstawić koniecznie walc z "Trędowatej", nie może to być nic innego. Nie oglądałam wprawdzie całego filmu, ale kojarzę go powieszchownie z dzieciństwa, w każdym razie ten utwór bardzo, bardzo mnie urzeka.



Udało mi się nawet znaleźć całkiem przyjemny klip, bez żadnych infantylnych kolaży przewijających się niesmacznie przez całą rozciągłość filmiku. Największe zagęszczenie tego zjawiska występuje właśnie przy bardzo ładnych, klasycznych polskich, i nie tylko, piosenkach. Do tego naprawdę trzeba mieć talent, żeby pompować w youtuba ten kicz na pełnych obrotach.
Za to tu tylko jedno zdjęcie, ale jakie przepiękne i wymowne!
Niczego więcej nie trzeba.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Z motyką na kaszalota

Dziś grałam jedną Simką medyczką, ażeby wykonała misję, dzięki której pozbędzie się swojej Fatalnej Wady.
Chciałam pocwaniaczyć i wzięłam taką misję, o której wiedziałam, że zapewnia Legendarną Cechę komuś, komu wcześniej wieloryb zeżarł rodziców. Czyli, proszę bardzo, mojej Simce.
Chodziło o to, że jeśli w królewskim konkursie na największą rybę złowi się powyższą bestię, to raz na zawsze sprawiedliwości stanie się zadość, i rodzice zostaną pomszczeni, i tak dalej.
Oczywiście to nieprawda, bo w tej grze nie da się, żeby zjadł cię wieloryb. Można tylko wziąć harpun i popłynąć sobie łódką na polowanie. Czasem coś się dziabnie, a czasem nie. Zawsze jednak można nawijać znajomym Simom o wielorybiej klątwie, histeryzować i głośno poprzysięgać swoją zemstę. Całkiem to zabawne i Simy wtedy czują się lepiej.
Jakież więc było moje zdziwienie, gdy zamiast wieloryba moja Simka złowiła homara.
Tyle razy przechodziłam tę misję, ale żeby coś takiego? Konkurs niby wygrała, królewskiemu doradcy aż się oczy zaświeciły ze zdumienia, ale fatalna cecha jak sobie była, tak pozostała. I biedna Simka wciąż wyrywa sobie włosy z głowy ze wściekłości.
Może posłuchała się nie tego rybaka, co trzeba. Jeden w zamian za poradę chciał jabłko, a drugi gulasz z węgorza. A że mnie się nie chciało szukać węgorzy, a potem specjalnie wracać do lecznicy, żeby gotować z nich gulasz, to z miejsca dałam jabłko tamtemu oszustowi, no bo jabłek miałam ze sobą mnóstwo.
I niestety dzięki temu złośliwy waleń dalej siedzi sobie w morzu i kpi z mojej Simki. Może to było ustawione? Może Simsy też mają swojego matriksa, którego nie rozumiem i właśnie odbył się jakiś The Dita Show (tak ma na imię moja krwiopuszczka).
Podjęłam wprawdzie inną misję, ale teraz nie wiem, czy tak łatwo przyjdzie pozbyć się tamtej wstrętnej wady. Tak w ogóle, jest nią mizantropia, a ta wielorybia obsesja to tylko zwykła, życiowa cecha. To już lepiej ma królowa, której dobrałam łatwo się ekscytuje i córka ziemi. I teraz cieszy się jak dziecko, gdy choćby zerwie trochę kwiatów albo wybierze się na spacer do lasu. I żadnych wielorybów w jej wymyślonym życiu!

Tak, naprawdę nie przydarzyło mi się dzisiaj nic ciekawszego.

niedziela, 27 grudnia 2015

Cios Zatrwożenia wymierzony w samo serce

Cóż za karuzela strachu, dzisiejszy dzień mnie nie oszczędza. Konsekwentnie postanowił mi upływać pod znakiem panicznego przerażenia.
Otóż terrorystów się namnożyło i tylko czekają, aby w sadystycznym szale pozabijać wszystkich Europejczyków i pewnie z lubością wysmarować się ich świeżą krwią. Tak mi się to jawi.
Co za okropieństwo.
Co więcej, topią się lodowce i powoli, choć nieustająco dążą do zatopienia całego świata, poczynając od najbliższych wybrzeży, na najgłębszym lądzie kończąc.
Ach tak, i jeszcze globalne ocieplenie, wszędzie brud, smród i spaliny, pośpiech, hałas i zanieczyszczenie, Ziemia umiera, a współczesna ludzkość to zaraza. Jakoś pięknie to ujął Turkiewicz, pisząc ostatnio o neopogańskim konsumpcjonizmie, nie pamiętam teraz dokładnie. W każdym razie, jeszcze pełno ludzi poginęło w wypadkach na święta, wszędzie panoszy się choroba i okrucieństwo, a gdzieś daleko na niebie znowu leciało coś, czego nie widziałam, ale huczało tak niepokojąco, jakby miał to być jakiś morderczy meteoryt. Nie cierpię tego dźwięku, zawsze cała kostnieję z trwogi.
Aż postanowiłam sobie pooglądać jakąś bajkę, żeby się trochę otumanić i oderwać od tej bolesnej, dystopijnej prawdy. Czy też pograć sobie w jakąś kochaną grę, na przykład Simsy, ale Średniowiecze, bo ładują się szybciej od zwykłych, są ciekawsze i mniej irytujące.
Chociaż nie wiem, czy to na długo pomoże. Takie chwilowe znieczulenia są zwykle płonne i może niektórym udaje się pławić w obłoczku złudzeń przez całe życie, ale na mnie to już kompletnie nie działa, nawet na krótszą metę. I jak tu normalnie żyć, jak się na trwałe nijak nie można uspokoić, przekonać ani uwierzyć w coś lepszego? No nie da się.
Aż się to prosi o jakąś uroczą, przesłodzoną piosenkę z kiczowatym teledyskiem, najlepiej z końca lat 70-tych, od której robi się lżej na sercu.


Księżyc z Melancholii, róże i jesienne liście

Wieczorem obejrzałam w końcu „Małego Księcia“. Zwlekałam z tym, tak jak i z oglądaniem czy czytaniem czegokolwiek innego ostatnimi czasy. Albo migrena, zawroty głowy, mdłości, albo bez tego zwykła straszliwa pustka przez cały czas. Gdybym zabierała się do tego od samego rana albo od paru dni, to pewnie nic by z tego nie wyszło. A że postanowiłam to jakoś nagle, nie mając i tak głowy do niczego, to okazało się całkiem miłą w skutkach decyzją.
Nie będę rozpisywać się o tym filmie, tyle tylko, że mimo wszechstanu rzeczy zdołał mnie bardzo wzruszyć. I nawet zaśmiałam się parę razy. Kilka scen było nieco słabszych, ale nie miały większego wpływu na ogólne piękno i przejmującą atmosferę filmu. Poza tym animacja była naprawdę niezwykła, szczególnie ta papierowo-bibułkowa i gwiazdkowa, mimo, że z reguły nie lubię komputerowych bajek. Jeszcze tylko „Zaplątani“ tak mi się kiedyś spodobali. Najpierw sobie myślałam, jakim mama tej dziewczynki jest okropnym babskiem, na szczęście okazało się, że nie do końca.
W porównaniu do cienkich bajek, które hucznie dostają Oscary, na pewno wolałabym dać Oscara temu „Małemu Księciu“ (dziwnie złożyłam to zdanie, ale tak bym właśnie zrobiła).


Co więcej, umieszczę tu dzisiaj jedną z cudownych piosenek w wykonaniu Evy Cassidy. Musiałam już kiedyś słyszeć o niej, za to nigdy jeszcze nie słuchałam jej piosenek. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy dziś po raz pierwszy usłyszałam jej głos.
Też nie było to wielkie zrządzenie losu, a raczej przypadek. Chyba, że o czymś nie wiem. Lecz właśnie, może to jednak nie był przypadek, zwłaszcza, gdy zagłębiłam się w życiorys artystki.
Odczułam pewną więź i podobieństwo do niej. I niestety, co przeczytałam na początku, Eva już nie żyje. Umarła w tym samym roku, w którym ja się urodziłam, i to prawie w ten sam dzień. Zatrważające, że zmarła po komplikacjach związanych z wycinaniem znamienia... Ja też miałam wycinane znamię, dwa lata temu, choć co prawda nie było złośliwe, tak jak jej. Ale mam jeszcze kilka, których też trzeba się pozbyć, i przyznam, że czytając tę informację o jej śmierci, zrobiło mi się niedobrze ze strachu i ze współczucia. Naprawdę nie znoszę takich informacji, po prostu ogarnia mnie niemoc, bezsilność, przerażenie, i... coś po prostu strasznego.
Co za niesprawiedliwość!
A co, jak i mnie w trzy lata po operacji coś się stanie? I tak już jes ze mną źle. Jednak wolałabym umrzeć w spokoju, pogodziwszy się na ile można ze śmiercią, a nie wykończona przez tak przerażającą chorobę.
W dodatku śnił mi się dzisiaj nasz Księżyc. Zaczął się podejrzanie powiększać i powiększać, i choć był dzień, to bardzo dobrze to było widać. Widziałam to od nas, z domu, i wszyscy się od razu zaniepokoili. A ten Księżyc był już tak blisko, że z bliska było na nim widać wszystkie nierówności i jakieś dziwne szramy i kaniony. Zdałam sobie wtedy sprawę, że już jest za późno, tak właśnie zginę, jak w tej chorej „Melancholii“. Ten film też mi się podobał, ale jednak rozchorowałam się po nim strasznie i stąd potem podobne koszmary.
Jak sie obudziłam w nocy, to prawdziwy Księżyc wisiał sobie gdzieś tam wysoko, bez okularów widziałam tylko jasną kulkę, małą jak zwyklę.
Chociaż zdarzało mi się już widzieć w rzeczywistości całkiem żółty Księżyc, i to trochę większy, i też zawsze wyobrażałam sobie to samo - tę straszną wersję.
Może jednak lepiej umrzeć samemu, w łóżku, zamiast w podobnym kataklizmie. Ale nie na jakiegoś okropnego raka. Raczka. Bo to tak okropnie brzmi. A co dopiero czerniak, brrr.
Ciekawe, czy jeśli reinkarnacja byłaby prawdziwa, to dusza wstępywała od razu w jakieś inne ciało, tak z dnia na dzień, czy mogła czekać tam gdzieś, w zaświatach przez dowolną ilość czasu...?


Eva śpiewa o najsmutniejszej porze roku, w której sama odeszła, a w której ja miałam nieprzyjemność i nieszczęście się urodzić. 
 

sobota, 26 grudnia 2015

Niebieskie oczy Demenisa

Za dużo, za dużo czekolday. Czekolady. I tych rogalików z nadzieniem. Chociaż wypiłam niby dwie melisy, i to z czterech torebek łącznie.
Coś nie klei mi się to pisanie, może od tego przymdlenia.
A miało być, właśnie, trochę starego opowiadania. Ale jakoś nie wiem.
Niech będzie tak:

Demenis miał piękne, błękitne oczy, przejrzyste jak letnie niebo w samo południe. 
Zabawne, że kiedyś w ogóle nie zwracała na to uwagi (że niby ja, ale wolę bez imion; "Demenis" to też podstawione). Znaczy się, zawsze zwracała uwagę na czyjś kolor oczu, i to od samego początku, ale oczy Demenisa długo były w kategorii „po prostu niebieskich“. 
Aż kiedyś pomyślała sobie, kuląc się przed telewizorem na widok pewnego piosenkarza (cudownego śpiewaka dla niej, obleśnego drzyjmordy dla beznadziejnych ignorantów; na szczęście oglądała sama), że skądś zna już podobne spojrzenie. I ten wyraz twarzy, przekorny uśmiech przeszywany wzgardą, cynizmem i melancholią. Chociaż artysta ten z pewnością nie był cyniczny ani wzgardliwy, o nie, bo wtedy nie wyglądałby jej na anioła. 
Może więcej było w tej minie melancholii i to dzięki temu była tak charakterystyczna. 
Demenis też był melancholijny, chociaż na swój sposób. 
Przypomniała sobie jeden z całkiem już abstrakcyjnych dni z almanachu odległej przeszłości. Tak, jakby przelatywał jej w myślach fragment filmu z życia kogoś innego, kto tylko wyglądał jak ona lata temu, a wszystkie swoje wspomnienia zostawił jej do wglądu. 
Słowem, sztuczne to było i nieprawdopodobne, im bardziej zgłębiała się w owe sceny z obcego życia. 
A oto w jednej z nich dzień okazał się jasny jak z orientalnej mitologii, powietrze przepełniał daleki świergot ptaków i wachlarz rozkosznych, swojskich zapachów. Musiało być lato pełną parą, albo też późna wiosna, obie te pory były swego czasu równie piękne i zachwycające. 

Nie, to jakaś masakracja. Dalej już własnymi słowami, bo będzie się tak wlekło, aż znowu powstanie zbyt długi, beznadziejnie nieprzewijalny post.
Byłam więc jeszcze w podstawówce i jak to wtedy bywało, wracałam sobie na piechotę ze szkoły. Zwykle towarzyszyła mi sąsiadka rówieśniczka, czasem jej starsza siostra, od czasu do czasu jeszcze inna koleżanka, lub właśnie Demenis. Nie lubił się się on specjalnie z tamtymi siostrami, moimi sąsiadkami (w sumie naszymi wspólnymi, bo mieszkaliśmy wszyscy niedaleko). Większość czasu obie strony wymyślały na siebie jakieś głupie przezwiska lub wykłócali się o niestworzone historie, z czego chyba siostry miały najlepszą uciechę. Zwłaszcza ta starsza. Była w wieku Demenisa i oboje chodzili do klasy wyżej.
Ja kolegowałam się bardziej z tą młodszą i jej Demenis nie lubił najbardziej, może dlatego, że wydawała mu się szczególnie głupia, zawsze takie miałam wrażenie.
Tamtego dnia wracałam właśnie z nim i tą młodszą (niech będzie, Lawitką). Pamiętam, że rozmawialiśmy o urodzie, upodobaniach i tak dalej. A na język dziecięcy: to kto jest lepszy, ładniejszy i bardziej się podoba. Nawet nie wiem, która z nas to wymyśliła, w sumie to obie byłyśmy podobnie głupie. A że Demenis był chłopakiem, to on miał oceniać, o co go poprosimy. I jak doszło do koloru oczu, to powiedział, że Lawitka ma ładniejsze. Chociaż wiedziałam, że jej nie lubi. Po prostu zrobił to dlatego, że sam miał taki sam kolor oczu, a ja miałam już inny.
Niektórzy, na przykład ja, zawsze wolą coś odmiennego od swojego - czy to włosy, narodowość, płeć, czy kolor oczu. Dlatego pomyślałam sobie wtedy jak stronnicze i niesprawiedliwe jest takie myślenie. Ot, całe stereotypy. Bezgranicznie gardzę nimi, one sypią tylko sól na każdą ranę życia.
Ten werdykt Demenisa to nie był, rzecz jasna, koniec świata. I tak dalej to mi otwierał, jak przychodziłam, a Lawitce nie. Zresztą ona sama raczej nie przychodziła, tylko ze mną, a on wtedy mówił, że nie może wyjść, bo gra, i szłyśmy wtedy z Lawitką do mnie, albo do niej, albo na rowery, i zgadzałyśmy się wtedy, jaki ten Demenis jest głupi i że tylko by przy komputerze siedział, i że więcej do niego już nie pójdziemy.
A potem i tak szłam sama i graliśmy razem na Playstation albo w Little Fighter na komputerze. Na jednej klawiaturze. I nie znając jeszcze kompletnie angielskiego, mówiło się litlefikter.
Ach, aż łezka się w oku kręci. No, zawsze fajnie tak napisać, nawet jeśli tak naprawdę to nie. Żadna łezka, bo nawet już Demenisa nie lubię i nie mamy żadnego kontaktu, i dobrze. Tym bardziej z Lawitką i jej siostrą (niech będzie, Kriliną). Ani, w sumie, w ogóle z nikim. No patrz, co to się porobiło z tymi ludźmi!

I znowu post zrobił się rozwleczony jak prująca się wstążka...
Nie urwiesz, bo ciągle się będzie pruło. Tak samo z tym pisaniem: już zaraz przestanę, już końcóweczka. A jednak samo się ciągle pisze.

Drugi dzień świąt, których nie ma i zimno mi w ręce

No proszę, jaki rozmach! Przy wklepywaniu postów z taką częstotliwością zapewne szybko wyczerpią mi się tematy. Chyba, że zacznę wygrzebywać wspomnienia nieprzyjemne, lecz nikt nie miałby przyjemności w ich czytaniu, łącznie ze mną. Dla mnie bolesne jest same wspominanie, więc lepiej nie spuszczać się wgłąb tego grobowca życiowego nieudacznictwa i żenady. 
Od razu skojarzyło mi się to ze schyłkiem pierwszego sezonu „Zagubionych“, szczególnie, kiedy Kate odliczała do pięciu, uczepiona liny w egipsko ciemnym zejściu do bunkra. Pamiętam, jak zaczęłam oglądać od odcinka pilotażowego, właśnie po zeszłorocznej Wigilii. Na pewno było już po północy, a ja obejrzałam z rzędu kilka następnych odcinków. W sumie wszystkie sześć sezonów obejrzałam w niecałe dwa miesiące i był to najwspanialszy okres w moim życiu, nie licząc dzieciństwa i niektórych wyjazdów nad morze. Jak puszczali „Zagubionych“ po raz pierwszy prawie dziesięć lat temu, to nie miałam okazji obejrzeć wszystkiego, tylko niektóre odcinki i to gdzieś tak do trzeciego czy czwartego sezonu. I zbyt wiele nie zapamiętałam ani nie zrozumiałam, ale wystarczyło, żebym po paru latach wciąż chciała z wielką ciekawością poznać tę wielowątkową historię. Wspaniale, że zdążyłam, zanim nadeszło TO okropne załamanie na wiosnę. Może chociaż wspomnę o nim, jeśli wciąż będę tu pisać w marcu, a może nie, bo po cóż wracać do takich koszmarów. 
W każdym razie oglądanie Losta zbiegło się z odkryciem przeze mnie, całkiem przypadkowo, pewnego cudownego australijskiego zespołu, a pierwszą ich piosenką, którą usłyszałam, było właśnie „Chodzenie po wyspie“. Jakże tematycznie! Plus aromat gorzkiej, zielonej herbaty, do której całkiem się wtedy przyzwyczaiłam i również kojarzy mi się przyjemnie, ilekroć teraz ją piję. Jakże sprytnie. 
Podobnie kojarzą mi się mandarynki, choinkowe pierniczki i pączki, a to przez ów lutowy Tłusty Czwartek. 
Kto chce, to niech sobie gada zdrów, że serial się zepsuł, z każdym sezonem tylko tracił sens i finał był beznadziejny. Prawda jest taka, że każdy element przepięknie spaja się w całej fabule w wielką jedność, na pewno ma bogate i wartościowe przesłanie, a finał był tak przepiękny, iż nie wiem, jaką ogromną ignorancją trzeba być przesiąkniętym, no. 
Na pewno ten serial ma więcej sensu niż niejedno prawdziwe życie, szczególnie to cierpiętnicze i zmarnowane... Obejrzałabym to wszystko jeszcze raz, gdyby nie było już za późno, bo wiem, że pewnie teraz nie potrafiłabym się na niczym skupić ani odpowiednio docenić. Niech lepiej na zawsze pozostanie tamto wrażenie, bo lepsze już by nie mogło powstać. 
Ale nie wstawię jeszcze żadnej piosenki tamtego zespołu, który zdążył przez ten rok urosnąć rangą do jednego z sześciu moich najulubieńszych. Nie ma co profanować takiego piękna przy pierwszej lepszej okazji, nawet jeśli jest to wspomnienie najlepszego serialu we wszechświecie (dla mnie). Może 20 stycznia, jak frontmanowi stuknie trzydziestka. Albo, jak się nie doczekam, to piątego, kiedy pierwszy raz odsłuchałam ich debiutanckiego albumu. 
Zresztą! Miałam nie zapędzać się w temat muzyki, bo to zbyt osobiste, ale czy ten blog nie jest cały właśnie taki, trochę zbyt niewygodnie osobisty? A więc wspaniale! Można sobie ulżyć, tak cud-miód, że do rany przyłóż (a gangrena gotowa).  



Boże Narodzenie, smutna abstynencja i kalendarz na nowy rok

Co to był za okropny dzień. Poważnie, w opłakanaym stanie zabieram się teraz do napisania czegokolwiek. I jeszcze ciągle robię literówki, muszę kasować, poprawiać i tak co chwilę. Czy ja już naprawdę nie nadaję się do niczego? Szkoda, że tak dobrze znam odpowiedź na to pytanie...
Pojechałam dzisiaj z nimi do tej rodziny. Wyjechałyśmy oczywiście po dziesiątej, i mamie jak zwykle włączył się najgorszy z trybów nerwów, pana Hilarego i ganiania w chaosie. Aga albo miała dobry humor, albo używała sobie na mnie po całości, czyli jak zwykle. Tak też było tam na miejscu i w drodze powrotnej. Choć jak raz to tam było znośniej niż na święta u dziadków tu, na miejscu.
Zwykle to tam było kiczowato, dziadowsko czy nudno, ale tym razem było całkiem miło w porównaniu do wczorajszej Wigilii.
W ogóle to w nocy żałośnie mi się spało przez ten brzuch (i nie tylko), rano zastanawiałam się jeszcze, czy pojechać, ale w końcu wybrałam to zamiast skrajnie smutnego gnicia w swoim pokoju. To mnie czeka i tak po powrocie, ale, jak to pobrzmiało z radia w drodze powrotnej, a było już ciemno, w aucie furkotało, a ja ledwie kojarzyłam: „...Za każdy dzień, który w życiu trwa, za każde wspomnienie, co żyje w nas, niech żyje jeszcze przez chwilę“. To niestety prawda i chyba zbyt boleśnie zdałam sobie z tego sprawę w tamtym momencie. Za bardzo ścisnęła mnie za serce chwila z tą piosenką, zwłaszcza przez te słowa. Nie, żebym nie słyszała jej już wcześniej, ale tak to bywa, że w konkretnym momencie jakiejś piosence dane jest trafić w uczucia bardziej, niż zrobiłaby to kiedykolwiek indziej. Nawet na podsumowanie dnia wstawię tu to piękne „Urke“, chociaż kolejny raz nie dam go rady teraz słuchać.
No, i mogłam przytoczyć w całości ten cytat z refrenu. Ale nie, bo jestem smutną abstynentką.
„Za lepszy czas“ to ja się mogę napić najwyżej podrobionego piccolo, które zazwyczaj popija się na Sylwestra, czyli już niedługo. A i tak zazwyczaj śmierdzi on pomidorami i smakuje jeszcze gorzej, zwłaszcza kiedy jest niby „truskawkowy“ (oczywiście szampan, nie Sylwester).
Najgorzej, jak można było przewidzieć, było na mszy w kościele, przynajmniej dla mnie. Jak zwykle już w pierwszej minucie zaczęło mnie mdlić, kręcić się w głowie, cały wzrok wcisnął mi się do środka i zaczęłam się dusić. Gdyby nie to, że nie jest to w ogóle przyjemne ani inspirujące i nigdy z chęcią bym takiej fazy nie powtarzała, to mogłabym ją przyrównać do jakiegoś narkotycznego delirium. Widocznie mi nie potrzeba żadnych narkotyków, żeby czuć się nienormalnie i skręcać się w egzystencjalnym odrealnieniu. Jakbym miała okazję porozmawiać kiedyś z jakimś ćpunem, ale nie byle jakim żulem, tylko z kimś na swój sposób wyrozumiałym, to pewnie całkiem byśmy się porozumieli. Albo i nie. Przede wszystkim ja nie umiem szczerze rozmawiać chyba z nikim, to potem dziwić się, że nikt mnie nie rozumie.
Już od początku wpisu się zastanawiałam, czy jednak tu tego nie pisać, bo to w sumie banał, choć kryje się za nim zupełnie poważna i przytłaczająca historia. Mianowicie, że najgorsze, co właśnie ledwie mogę przeżyć, to ta ogromna bezsilność i niemożność wytłumaczenia czegokolwiek. Biedne dziecko, mama mnie nie rozumie i nie może mi pomóc, a tylko wszystko pogarsza, nie nadaję się do niczego, pracy ani studiów, a w domu fermentuję z nieróbstwa, ale nie mam dokąd się przenieść, bo nie ma miejsca w tym świecie dla tak poronionych jednostek. Tylko grób stoi otworem, ale trzeba mieć dużo więcej odwagi, żeby samemu się tam wybrać.
No, czy ktokolwiek by teraz nie powiedział, że to po prostu głupio brzmi, ewentualnie nawet oplułby z ubawienia monitor? Zazdroszczę tego na samą tylko myśl... i nie o plucie tu chodzi, bo aż odruchowo czuję, że to za tę niedosłowność większość osób by się uczepiła. No zawsze tak jest, że pogubiona w swoich beznadziejnych tłumaczeniach muszę zwrócić czyjąś uwagę właśnie jakimś metaforycznym zwrotem lub najmniej ważnym słowem. Czyjąś to najczęściej mamy, ale przecież nie byłoby większej różnicy, gdybym mówiła w obcym języku albo gdyby w ogóle mnie nie slyszała, we wszystkich przypadkach dociera do niej tyle samo. No, i znowu potykam się na tych schodach niewdzięczności, wystarczy się raz tylko potknąć, i już lecę na łeb na szyję, i kończę na wygadywaniu rzeczy niewyobrażalnych i ostatecznych.
Niech chociaż, naprawdę, nie kręci mi się tak w głowie i przybędzie mi nowych i czystych sił witalnych. Jak ci wszyscy beznadziejnie cierpiący ludzie tak po prostu to znoszą? Dlaczego po prostu nie umierają, zamiast się męczyć bez końca? Ja nie wiem, nie mieści mi się w głowie, że inni bez żadnego powodu mogą mieć jeszcze gorzej niż ja... I nie znalazłam na to żadnej odpowiedzi nawet po przetrzymaniu godzinnej tortury w kościele, z beczącymi bachorami i fałszującym wyciem kolęd dzwoniącym mi w obu uszach. Szczególnie w lewym.
Tak sobie myślałam, już wracając, że jak nie będę miała o czym pisać, bo same z siebie to się zawsze robią takie smęty, przygnębiające jak biedne dzieci, to po prostu będę pisać cokolwiek ze swoich wspomnień, czy coś w tym stylu. Powymyślałam nawet swego czasu te imiona zastępcze i tak dalej, w razie jakbym pisała jakąś powieść, ale nic z tego nie wyszło i na pewno nie wyjdzie. Próbując, kończę po paru zdaniach i tak czy siak kasuję wszystko, bo w żaden sposób nie umiem pisać powieści ani niczego podobnego. Te opisy, dialogi, spójność fabuły, po prostu nie nadaję się do tego, chociaż miałam już przecież tyle pomysłów na przeróżne historie. Za to z głowy, to proszę, jak ciurkiem leci. Nawet jeśli przeglądając później to, co tu bez głębszego zastanowienia wypisuję, odechciewa mi się już więcej pisać.
A potem idę narzekać i użalać się niedocenianej, poszkodowanej przez taką beznadziejną córkę matce, no co za niesprawiedliwość, jak można resztką sił wołać o pomoc, czy ja oczekuję, że kogoś bezinteresownie obchodzą czyjeś problemy, poza swoimi własnymi? Czy ja się oczytałam za dużo książek i osluchałam za dużo muzyki, że we mnie tkwi jeszcze ta niedorzeczna nadzieja i resztka wiary w ludzkość?
E, nie. Jakże bym śmiała!... W ramach przeprosin to zawsze mogę sobie kopnąć w kalendarz, może w końcu ktoś prosto z mostu się o to upomni, zamiast trzymać mnie przy życiu tylko na zasadzie takiej jak... jakiejś świni trzymanej na rzeź albo... no ja nie wiem...
Proszę, jak to samo się nakręca! Ha, ha! Prawie jak przy pisaniu dla samej siebie w zeszycie.
Zawsze niszczyłam to prędzej czy później, takie zatrważające dziwactwa się tam nawarstwiały. Nigdy później wolałam tego nie czytać. Jednak lepiej pisać na klawiaturze, zawsze to trochę ogranicza. I koniec końców to tylko wyrzymanie z siebie marnej kropelki do tego internetowego oceanu.
Jakim cudem ktoś by to miał czytać? Cudem to ja trafiłam swego czasu na blog Ludwika, i oby więcej takich zrządzeń losu, bo popłakałam sobie w końcu ze śmiechu, a nie jak zwykle, przez bezsensowne życie!




A ten nowy kalendarz to w sumie na co komu, obejdzie się bez niego. I tak pewnie większości miesięcy nie dożyję, więc szkoda pieniędzy.

Wigilia, bezzimie i tylko moja wyobraźnia

Co to miała być za Wigilia? Tak jakby nie było żadnej Wigilii. I tak cały grudzień nie było śniegu, może raz czy dwa, ale tyle co nic i wyglądało to naprawdę żałośnie. Niby jest cieplej, ale z czego się cieszyć, skoro tak nie powinno być. Zawsze lepiej, gdy nie ma trzaskających mrozów, ale dwanaście stopni na plusie to jednak przesada. Drzewa oskubane jak na jesień i cały dzień niezdrowo przenikliwe słońce. Tak nie powinno być podczas prawdziwej zimy, nawet tej bardzo łagodnej. To, co wyprawia się w tym roku, to nie jest żadna zima, zresztą rok czy dwa lata temu też było beznadziejnie, choć jeszcze nie tak bardzo. W lecie nie szło wytrzymać z gorąca, a teraz to. Dzieje się coś bardzo niedobrego. Ile będzie w następne wakacje, 50 stopni?
Naprawdę dzieje się coś niedobrego, tragicznego, fatalnego.
Ten świat zmierza ku końcowi.
Przeczytałam ostatnio cały artykuł w Angorze (cały, chociaż jak zwykle kręciło mi się w głowie, ale zmusiłam swój pokręcony wzrok do pochłonięcia całego tekstu - aż pasowałoby tu to kretyńskie „brawo ja“, gdyby już nie było mi wystarczająco niedobrze). Tytuł był o jakimś „życiu między życiami“ czy czymś podobnym, więc z miejsca przykuł moją postrzępioną uwagę. Ogólnie to wydanie gazety było całkiem dobre, później poczytałam jeszcze o adoptowanych dzieciach, którzy jako dorośli poszukują swoich prawdziwych rodzin, i o aresztowaniu Lorda Vadera w jakimś tramwaju. Narysowałam też Luke’a na jednej z niebieskich karteczek do notatek, które leżą na dole na stole, ale to było parę dni temu. Dobrze, że obejrzałam wszystkie Gwiezdne Wojny wcześniej, zanim zaczęło się to pozerstwo związane z najnowszą częścią. Nagle wszyscy są wielkimi fanami i ekspertami, prześcigają się w cosplayach, fanartach i tak dalej, wszędzie tego pełno! Nawet miecze świetlne na profilówkach, a żeby sobie przypadkiem nie skierowali prosto w te sezonowe mózgownice. Za miesiąc czy dwa wszystko przycichnie, najwyżej na Oscarach czy przy następnej części znowu się zrobi zamieszanie, a po tym dalej cisza. Zawsze znajdzie się coś innego, z czym można się będzie obfotografować, wyssać wszystkie soki i wyrzucić za siebie.
Ale nie o tym teraz.
Otóż w owym „życiowym“ artykule dużo było o reinkarnacji, wędrówce dusz i jakichś metafizycznych seansach. Wypowiadała się doświadczona profesorka, zarzekała się na te swoje metody i przyznam, że nawet jej uwierzyłam. Pewnie jak zwykle jestem zbyt naiwna. Najczęściej przejmuję się czymś, co mało kto traktuje poważnie, chyba przyzwyczaiłam się już do tego. Na szczęście autor zadawał doktorce dużo niewygodnych pytań i nie na wszystkie odpowiadała przekonująco, przynajmniej według mnie, więc nie dałam sobie zupełnie wyprać mózgu.
Cały wywiad dał mi jednak dużo do myślenia. Tak jak ciągle przytłaczało mnie to okropne widmo bezsensu i czarnej pustki po śmierci, tak zaczęłam myśleć o innych wcieleniach i perspektywie wiecznego życia. Jakkolwiek dziwne i surrealistyczne w tym momencie by się to nie wydawało, a wydaje się, i to bardzo, gorzej niż najbardziej niedorzeczne sny. Ostatnio szczególnie trudno mi było zasnąć, myśląc, że mogę się wcale nie obudzić, mama dostanie rano histerii nad moimi powleczonymi w pościel zwłokami, a moja przerażona, zagubiona duszyczka pobłądzi hen w jakiś nieskończony wymiar, którego kompletnie nie zna ani nie pamięta. Co z tego, że każdy w końcu umiera i pewnie wygląda to w ten sam sposób, o ile coś w ogóle dzieje się po śmierci? Oczywiście, można umrzeć w różnym wieku i na najróżniejsze sposoby, ale istota jest taka sama: gaśnie się fizycznie, jak wyłączona maszyna, a pewna nieuchwytna, hipotetyczna część ulatuje sobie... gdzieś tam. Mówię „hipotetyczna“ i „gdzieś tam“, bo ugrzązłam już jakiś czas temu w tych tematach i wszelkie wyplątywanie się i błądzenie ze świecą nie miałoby teraz żadnego sensu (nie twierdzę teraz nawet, że cokolwiek go ma), więc zostawię lepiej tę kwestię.
Co jeszcze tyczy się Wigilii, od której zaczęłam - dzień ten był straszliwy. Zgroza i skręt kiszek. Nie, nie z przejedzenia, po raz pierwszy chyba nie przejadłam się na święta. Nie licząc tej Wielkanocy, bodajże zeszłorocznej, podczas której wewnętrznie uparłam się nic nie jeść. Tylko dla niepoznaki łyknęłam wtedy płaski talerz żurku, dwa zimne jajka na twardo i jakiś nieszczęsny kawałek jabłecznika o wymiarze dwóch centymetrów sześciennych. Nie Wielkanoc była jednak najgorsza, to ciągnęło się od lutego przez cały marzec, kwiecień, maj i połowę czerwca. Dopiero u cioci Reginy zjadłam pączka, chociaż strasznie mi wtedy smakował zjełczałym tłuszczem. No, ale nikt przez cały czas nie wiedział o niczym, mama tylko się czepiała, że jem za mało albo za dużo, zawsze coś musiało być nie tak. Poza tym nikogo nic tak naprawdę nie obchodziło.
Zresztą, tegorocznej Wielkanocy też nic nie jadłam, jak teraz sobie przypomnę. Tak, przecież to ten okres cudownego uzdrawiania mnie wyciągami ze szczyn ziemi. Czy przepysznymi, naturalnymi sokami, jak kto woli. Akurat na wielkanocne śniadanie miałam ze sobą słoik gorzkiego, lodowatego soku z grubej marchwii. I tak najmniejsze zło z całego tego smętnego królestwa obrzydliwości. A w głowie kręciło mi się wtedy tak, że uchowajcie wszyscy święci.
Podobnie jak dzisiaj. Rano zmęczyłam tylko dwa bezsmakowe rogaliki, które chyba przyniosła mama. Leżały niestety na zakurzonym biurku, ale nie robiłabym teraz problemu z połknięcia dodatkowych zarazków. Wczoraj zjadłam tylko bułkę z serem i wypiłam dwa kubki bardzo ciepłego mleka z miodem (bardzo ciepły to w sumie najlepsza temperatura picia, tak sobie pomyślałam; pomiędzy ciepłym a gorącym, najlepiej pasuje właśnie do mleka albo do herbaty, albo do kawy zbożowej; reszta napojów, jak choćby te przeklęte soki, już może być sobie chłodna). Nic bym już dzisiaj nie piła, gdybym nie poczuła tych szczególnie srogich zawrotów głowy, typowych, jak się długo niczym konkretnym nie posila. Posiliłam się więc kilkoma łykami wody, ale jakże więzną one w gardle, gdy wolałoby się osunąć w nicość, zamiast łykać cokolwiek. Mniej więcej to sobie wtedy pomyślałam i aż łzy stanęły mi w oczach, ale na szczęście mama nie zauważyła.
Byłam pewna, że na wieczerzy wigilijnej niczego już nie tknę, tak mi było niedobrze, ale w końcu jakoś zjadłam i barszcz z uszkami, i cebulowego pieroga smakującego jak vegeta, i wyfiletowanego karpia, i trochę kwaskowatej kapusty postnej z połową białej kromki chleba. Nawet podjadłam trochę z prezentu, a tam tylko czekolada, czekolada, czekolada. Szybko przestałam i znowu mnie zemdliło, chociaż potem jeszcze na „Kevinie“ zjadłam trochę sernika i murzynka przy herbacie. W sumie cytrynowa posypka na murzynku to było jedyne, co miało dla mnie jakiś konkretny, przyjemny smak, nie wiem dlaczego.
No nic, miałam jeszcze rozpisać się o tym, jak to zupełnie zabrakło atmosfery świąt, było na wskroś nijako i w ogóle jest coraz gorzej, nie mam już żadnych perpektyw w życiu i co się dzieje z tym okropnym światem, ale zrobiło się bardzo późno i jednak muszę się kłaść. Póki co nie do grobu, a do tej samej pościeli, w której nazajutrz mogę się okazać ostygniętym trupem. Albo i nie.
Może jutro pojedziemy do drugich dziadków, w sumie nie mam na to siły, ale nie chcę też zostawać tu sama z tatą na dole. Jeśli Aga pojedzie, to ja chyba też, ona przynajmniej choć troche rozumie mój przegryw. Nie, żeby tam na miejscu też nie było przegrywu. To w końcu dalej ta sama rodzina, nawet jeśli z innej strony. Przykro mi w ogóle pisać o tym, i myśleć, i wspominać cokolwiek. Ech.
Powinnam jutro dać radę zjeść jakiegoś owoca z prezentu, choćby tę marakuję czy co to jest. Aga nazwała to „to z tym glutem“ i chyba miała najwięcej racji.

I jeszcze jedno, czyli piosenka na temat, jedna z moich ulubionych. Bardzo, bardzo pasuje to do moich wspomnień z jakby poprzedniego życia, czyli cudownego dzieciństwa i tak dalej. A może to wszystko jednak się nie pozmieniało i to tylko moja wyobraźnia. A może nie.



PS. No, to sobie pojadłam! Na nic jutro nie spojrzę. Tak jak się spodziewałam, pokręciło mnie tuż przed pierwszą w nocy. Teraz jest w pół do drugiej i dalej przymieram. Naprawdę współczuję wszystkim, którzy przecenili tego wieczora swoje żołądki. Dosłownie im współ-czuję.
I jakże się teraz wyspać? Wyjazd miał być po ósmej rano, a pewnie i tak będzie jedna wielka afera i spóźnienie, a ja wszędzie będę zamulać w takim stanie, nawet jakbym miała zostać zagrzebana w pierzynie. Litości...

piątek, 25 grudnia 2015

Halo, dzień dobry? Przepraszam, że przeszkadzam

Nie ogarniam coś tej strony. Kiedyś próbowałam założyć tumblra i też nie wyszło. Wszystko tu tak przeskakuje, lata, co się dzieje?
Czuję się trochę jak z gorączką w centrum handlowym, i to w popołudnie. Niedzielne. Albo inne świąteczne.
Straszliwość.
W ogóle to pierwszy miał być wpis ze wczoraj, który i tak pisałam dzisiaj, ale był o wczoraj. Ale to, co napisałam teraz, to w sumie może być na próbę. Jakieś "podgląd"? "Opublikuj"?
Dziwnie tu. Prawie jak w telefonie dotykowym.