niedziela, 27 grudnia 2015

Księżyc z Melancholii, róże i jesienne liście

Wieczorem obejrzałam w końcu „Małego Księcia“. Zwlekałam z tym, tak jak i z oglądaniem czy czytaniem czegokolwiek innego ostatnimi czasy. Albo migrena, zawroty głowy, mdłości, albo bez tego zwykła straszliwa pustka przez cały czas. Gdybym zabierała się do tego od samego rana albo od paru dni, to pewnie nic by z tego nie wyszło. A że postanowiłam to jakoś nagle, nie mając i tak głowy do niczego, to okazało się całkiem miłą w skutkach decyzją.
Nie będę rozpisywać się o tym filmie, tyle tylko, że mimo wszechstanu rzeczy zdołał mnie bardzo wzruszyć. I nawet zaśmiałam się parę razy. Kilka scen było nieco słabszych, ale nie miały większego wpływu na ogólne piękno i przejmującą atmosferę filmu. Poza tym animacja była naprawdę niezwykła, szczególnie ta papierowo-bibułkowa i gwiazdkowa, mimo, że z reguły nie lubię komputerowych bajek. Jeszcze tylko „Zaplątani“ tak mi się kiedyś spodobali. Najpierw sobie myślałam, jakim mama tej dziewczynki jest okropnym babskiem, na szczęście okazało się, że nie do końca.
W porównaniu do cienkich bajek, które hucznie dostają Oscary, na pewno wolałabym dać Oscara temu „Małemu Księciu“ (dziwnie złożyłam to zdanie, ale tak bym właśnie zrobiła).


Co więcej, umieszczę tu dzisiaj jedną z cudownych piosenek w wykonaniu Evy Cassidy. Musiałam już kiedyś słyszeć o niej, za to nigdy jeszcze nie słuchałam jej piosenek. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy dziś po raz pierwszy usłyszałam jej głos.
Też nie było to wielkie zrządzenie losu, a raczej przypadek. Chyba, że o czymś nie wiem. Lecz właśnie, może to jednak nie był przypadek, zwłaszcza, gdy zagłębiłam się w życiorys artystki.
Odczułam pewną więź i podobieństwo do niej. I niestety, co przeczytałam na początku, Eva już nie żyje. Umarła w tym samym roku, w którym ja się urodziłam, i to prawie w ten sam dzień. Zatrważające, że zmarła po komplikacjach związanych z wycinaniem znamienia... Ja też miałam wycinane znamię, dwa lata temu, choć co prawda nie było złośliwe, tak jak jej. Ale mam jeszcze kilka, których też trzeba się pozbyć, i przyznam, że czytając tę informację o jej śmierci, zrobiło mi się niedobrze ze strachu i ze współczucia. Naprawdę nie znoszę takich informacji, po prostu ogarnia mnie niemoc, bezsilność, przerażenie, i... coś po prostu strasznego.
Co za niesprawiedliwość!
A co, jak i mnie w trzy lata po operacji coś się stanie? I tak już jes ze mną źle. Jednak wolałabym umrzeć w spokoju, pogodziwszy się na ile można ze śmiercią, a nie wykończona przez tak przerażającą chorobę.
W dodatku śnił mi się dzisiaj nasz Księżyc. Zaczął się podejrzanie powiększać i powiększać, i choć był dzień, to bardzo dobrze to było widać. Widziałam to od nas, z domu, i wszyscy się od razu zaniepokoili. A ten Księżyc był już tak blisko, że z bliska było na nim widać wszystkie nierówności i jakieś dziwne szramy i kaniony. Zdałam sobie wtedy sprawę, że już jest za późno, tak właśnie zginę, jak w tej chorej „Melancholii“. Ten film też mi się podobał, ale jednak rozchorowałam się po nim strasznie i stąd potem podobne koszmary.
Jak sie obudziłam w nocy, to prawdziwy Księżyc wisiał sobie gdzieś tam wysoko, bez okularów widziałam tylko jasną kulkę, małą jak zwyklę.
Chociaż zdarzało mi się już widzieć w rzeczywistości całkiem żółty Księżyc, i to trochę większy, i też zawsze wyobrażałam sobie to samo - tę straszną wersję.
Może jednak lepiej umrzeć samemu, w łóżku, zamiast w podobnym kataklizmie. Ale nie na jakiegoś okropnego raka. Raczka. Bo to tak okropnie brzmi. A co dopiero czerniak, brrr.
Ciekawe, czy jeśli reinkarnacja byłaby prawdziwa, to dusza wstępywała od razu w jakieś inne ciało, tak z dnia na dzień, czy mogła czekać tam gdzieś, w zaświatach przez dowolną ilość czasu...?


Eva śpiewa o najsmutniejszej porze roku, w której sama odeszła, a w której ja miałam nieprzyjemność i nieszczęście się urodzić.