Naprawdę dzieje się coś niedobrego, tragicznego, fatalnego.
Ten świat zmierza ku końcowi.
Przeczytałam ostatnio cały artykuł w Angorze (cały, chociaż jak zwykle kręciło mi się w głowie, ale zmusiłam swój pokręcony wzrok do pochłonięcia całego tekstu - aż pasowałoby tu to kretyńskie „brawo ja“, gdyby już nie było mi wystarczająco niedobrze). Tytuł był o jakimś „życiu między życiami“ czy czymś podobnym, więc z miejsca przykuł moją postrzępioną uwagę. Ogólnie to wydanie gazety było całkiem dobre, później poczytałam jeszcze o adoptowanych dzieciach, którzy jako dorośli poszukują swoich prawdziwych rodzin, i o aresztowaniu Lorda Vadera w jakimś tramwaju. Narysowałam też Luke’a na jednej z niebieskich karteczek do notatek, które leżą na dole na stole, ale to było parę dni temu. Dobrze, że obejrzałam wszystkie Gwiezdne Wojny wcześniej, zanim zaczęło się to pozerstwo związane z najnowszą częścią. Nagle wszyscy są wielkimi fanami i ekspertami, prześcigają się w cosplayach, fanartach i tak dalej, wszędzie tego pełno! Nawet miecze świetlne na profilówkach, a żeby sobie przypadkiem nie skierowali prosto w te sezonowe mózgownice. Za miesiąc czy dwa wszystko przycichnie, najwyżej na Oscarach czy przy następnej części znowu się zrobi zamieszanie, a po tym dalej cisza. Zawsze znajdzie się coś innego, z czym można się będzie obfotografować, wyssać wszystkie soki i wyrzucić za siebie.
Ale nie o tym teraz.
Otóż w owym „życiowym“ artykule dużo było o reinkarnacji, wędrówce dusz i jakichś metafizycznych seansach. Wypowiadała się doświadczona profesorka, zarzekała się na te swoje metody i przyznam, że nawet jej uwierzyłam. Pewnie jak zwykle jestem zbyt naiwna. Najczęściej przejmuję się czymś, co mało kto traktuje poważnie, chyba przyzwyczaiłam się już do tego. Na szczęście autor zadawał doktorce dużo niewygodnych pytań i nie na wszystkie odpowiadała przekonująco, przynajmniej według mnie, więc nie dałam sobie zupełnie wyprać mózgu.
Cały wywiad dał mi jednak dużo do myślenia. Tak jak ciągle przytłaczało mnie to okropne widmo bezsensu i czarnej pustki po śmierci, tak zaczęłam myśleć o innych wcieleniach i perspektywie wiecznego życia. Jakkolwiek dziwne i surrealistyczne w tym momencie by się to nie wydawało, a wydaje się, i to bardzo, gorzej niż najbardziej niedorzeczne sny. Ostatnio szczególnie trudno mi było zasnąć, myśląc, że mogę się wcale nie obudzić, mama dostanie rano histerii nad moimi powleczonymi w pościel zwłokami, a moja przerażona, zagubiona duszyczka pobłądzi hen w jakiś nieskończony wymiar, którego kompletnie nie zna ani nie pamięta. Co z tego, że każdy w końcu umiera i pewnie wygląda to w ten sam sposób, o ile coś w ogóle dzieje się po śmierci? Oczywiście, można umrzeć w różnym wieku i na najróżniejsze sposoby, ale istota jest taka sama: gaśnie się fizycznie, jak wyłączona maszyna, a pewna nieuchwytna, hipotetyczna część ulatuje sobie... gdzieś tam. Mówię „hipotetyczna“ i „gdzieś tam“, bo ugrzązłam już jakiś czas temu w tych tematach i wszelkie wyplątywanie się i błądzenie ze świecą nie miałoby teraz żadnego sensu (nie twierdzę teraz nawet, że cokolwiek go ma), więc zostawię lepiej tę kwestię.
Co jeszcze tyczy się Wigilii, od której zaczęłam - dzień ten był straszliwy. Zgroza i skręt kiszek. Nie, nie z przejedzenia, po raz pierwszy chyba nie przejadłam się na święta. Nie licząc tej Wielkanocy, bodajże zeszłorocznej, podczas której wewnętrznie uparłam się nic nie jeść. Tylko dla niepoznaki łyknęłam wtedy płaski talerz żurku, dwa zimne jajka na twardo i jakiś nieszczęsny kawałek jabłecznika o wymiarze dwóch centymetrów sześciennych. Nie Wielkanoc była jednak najgorsza, to ciągnęło się od lutego przez cały marzec, kwiecień, maj i połowę czerwca. Dopiero u cioci Reginy zjadłam pączka, chociaż strasznie mi wtedy smakował zjełczałym tłuszczem. No, ale nikt przez cały czas nie wiedział o niczym, mama tylko się czepiała, że jem za mało albo za dużo, zawsze coś musiało być nie tak. Poza tym nikogo nic tak naprawdę nie obchodziło.
Zresztą, tegorocznej Wielkanocy też nic nie jadłam, jak teraz sobie przypomnę. Tak, przecież to ten okres cudownego uzdrawiania mnie wyciągami ze szczyn ziemi. Czy przepysznymi, naturalnymi sokami, jak kto woli. Akurat na wielkanocne śniadanie miałam ze sobą słoik gorzkiego, lodowatego soku z grubej marchwii. I tak najmniejsze zło z całego tego smętnego królestwa obrzydliwości. A w głowie kręciło mi się wtedy tak, że uchowajcie wszyscy święci.
Podobnie jak dzisiaj. Rano zmęczyłam tylko dwa bezsmakowe rogaliki, które chyba przyniosła mama. Leżały niestety na zakurzonym biurku, ale nie robiłabym teraz problemu z połknięcia dodatkowych zarazków. Wczoraj zjadłam tylko bułkę z serem i wypiłam dwa kubki bardzo ciepłego mleka z miodem (bardzo ciepły to w sumie najlepsza temperatura picia, tak sobie pomyślałam; pomiędzy ciepłym a gorącym, najlepiej pasuje właśnie do mleka albo do herbaty, albo do kawy zbożowej; reszta napojów, jak choćby te przeklęte soki, już może być sobie chłodna). Nic bym już dzisiaj nie piła, gdybym nie poczuła tych szczególnie srogich zawrotów głowy, typowych, jak się długo niczym konkretnym nie posila. Posiliłam się więc kilkoma łykami wody, ale jakże więzną one w gardle, gdy wolałoby się osunąć w nicość, zamiast łykać cokolwiek. Mniej więcej to sobie wtedy pomyślałam i aż łzy stanęły mi w oczach, ale na szczęście mama nie zauważyła.
Byłam pewna, że na wieczerzy wigilijnej niczego już nie tknę, tak mi było niedobrze, ale w końcu jakoś zjadłam i barszcz z uszkami, i cebulowego pieroga smakującego jak vegeta, i wyfiletowanego karpia, i trochę kwaskowatej kapusty postnej z połową białej kromki chleba. Nawet podjadłam trochę z prezentu, a tam tylko czekolada, czekolada, czekolada. Szybko przestałam i znowu mnie zemdliło, chociaż potem jeszcze na „Kevinie“ zjadłam trochę sernika i murzynka przy herbacie. W sumie cytrynowa posypka na murzynku to było jedyne, co miało dla mnie jakiś konkretny, przyjemny smak, nie wiem dlaczego.
No nic, miałam jeszcze rozpisać się o tym, jak to zupełnie zabrakło atmosfery świąt, było na wskroś nijako i w ogóle jest coraz gorzej, nie mam już żadnych perpektyw w życiu i co się dzieje z tym okropnym światem, ale zrobiło się bardzo późno i jednak muszę się kłaść. Póki co nie do grobu, a do tej samej pościeli, w której nazajutrz mogę się okazać ostygniętym trupem. Albo i nie.
Może jutro pojedziemy do drugich dziadków, w sumie nie mam na to siły, ale nie chcę też zostawać tu sama z tatą na dole. Jeśli Aga pojedzie, to ja chyba też, ona przynajmniej choć troche rozumie mój przegryw. Nie, żeby tam na miejscu też nie było przegrywu. To w końcu dalej ta sama rodzina, nawet jeśli z innej strony. Przykro mi w ogóle pisać o tym, i myśleć, i wspominać cokolwiek. Ech.
Powinnam jutro dać radę zjeść jakiegoś owoca z prezentu, choćby tę marakuję czy co to jest. Aga nazwała to „to z tym glutem“ i chyba miała najwięcej racji.
I jeszcze jedno, czyli piosenka na temat, jedna z moich ulubionych. Bardzo, bardzo pasuje to do moich wspomnień z jakby poprzedniego życia, czyli cudownego dzieciństwa i tak dalej. A może to wszystko jednak się nie pozmieniało i to tylko moja wyobraźnia. A może nie.
PS. No, to sobie pojadłam! Na nic jutro nie spojrzę. Tak jak się spodziewałam, pokręciło mnie tuż przed pierwszą w nocy. Teraz jest w pół do drugiej i dalej przymieram. Naprawdę współczuję wszystkim, którzy przecenili tego wieczora swoje żołądki. Dosłownie im współ-czuję.
I jakże się teraz wyspać? Wyjazd miał być po ósmej rano, a pewnie i tak będzie jedna wielka afera i spóźnienie, a ja wszędzie będę zamulać w takim stanie, nawet jakbym miała zostać zagrzebana w pierzynie. Litości...