sobota, 26 grudnia 2015

Drugi dzień świąt, których nie ma i zimno mi w ręce

No proszę, jaki rozmach! Przy wklepywaniu postów z taką częstotliwością zapewne szybko wyczerpią mi się tematy. Chyba, że zacznę wygrzebywać wspomnienia nieprzyjemne, lecz nikt nie miałby przyjemności w ich czytaniu, łącznie ze mną. Dla mnie bolesne jest same wspominanie, więc lepiej nie spuszczać się wgłąb tego grobowca życiowego nieudacznictwa i żenady. 
Od razu skojarzyło mi się to ze schyłkiem pierwszego sezonu „Zagubionych“, szczególnie, kiedy Kate odliczała do pięciu, uczepiona liny w egipsko ciemnym zejściu do bunkra. Pamiętam, jak zaczęłam oglądać od odcinka pilotażowego, właśnie po zeszłorocznej Wigilii. Na pewno było już po północy, a ja obejrzałam z rzędu kilka następnych odcinków. W sumie wszystkie sześć sezonów obejrzałam w niecałe dwa miesiące i był to najwspanialszy okres w moim życiu, nie licząc dzieciństwa i niektórych wyjazdów nad morze. Jak puszczali „Zagubionych“ po raz pierwszy prawie dziesięć lat temu, to nie miałam okazji obejrzeć wszystkiego, tylko niektóre odcinki i to gdzieś tak do trzeciego czy czwartego sezonu. I zbyt wiele nie zapamiętałam ani nie zrozumiałam, ale wystarczyło, żebym po paru latach wciąż chciała z wielką ciekawością poznać tę wielowątkową historię. Wspaniale, że zdążyłam, zanim nadeszło TO okropne załamanie na wiosnę. Może chociaż wspomnę o nim, jeśli wciąż będę tu pisać w marcu, a może nie, bo po cóż wracać do takich koszmarów. 
W każdym razie oglądanie Losta zbiegło się z odkryciem przeze mnie, całkiem przypadkowo, pewnego cudownego australijskiego zespołu, a pierwszą ich piosenką, którą usłyszałam, było właśnie „Chodzenie po wyspie“. Jakże tematycznie! Plus aromat gorzkiej, zielonej herbaty, do której całkiem się wtedy przyzwyczaiłam i również kojarzy mi się przyjemnie, ilekroć teraz ją piję. Jakże sprytnie. 
Podobnie kojarzą mi się mandarynki, choinkowe pierniczki i pączki, a to przez ów lutowy Tłusty Czwartek. 
Kto chce, to niech sobie gada zdrów, że serial się zepsuł, z każdym sezonem tylko tracił sens i finał był beznadziejny. Prawda jest taka, że każdy element przepięknie spaja się w całej fabule w wielką jedność, na pewno ma bogate i wartościowe przesłanie, a finał był tak przepiękny, iż nie wiem, jaką ogromną ignorancją trzeba być przesiąkniętym, no. 
Na pewno ten serial ma więcej sensu niż niejedno prawdziwe życie, szczególnie to cierpiętnicze i zmarnowane... Obejrzałabym to wszystko jeszcze raz, gdyby nie było już za późno, bo wiem, że pewnie teraz nie potrafiłabym się na niczym skupić ani odpowiednio docenić. Niech lepiej na zawsze pozostanie tamto wrażenie, bo lepsze już by nie mogło powstać. 
Ale nie wstawię jeszcze żadnej piosenki tamtego zespołu, który zdążył przez ten rok urosnąć rangą do jednego z sześciu moich najulubieńszych. Nie ma co profanować takiego piękna przy pierwszej lepszej okazji, nawet jeśli jest to wspomnienie najlepszego serialu we wszechświecie (dla mnie). Może 20 stycznia, jak frontmanowi stuknie trzydziestka. Albo, jak się nie doczekam, to piątego, kiedy pierwszy raz odsłuchałam ich debiutanckiego albumu. 
Zresztą! Miałam nie zapędzać się w temat muzyki, bo to zbyt osobiste, ale czy ten blog nie jest cały właśnie taki, trochę zbyt niewygodnie osobisty? A więc wspaniale! Można sobie ulżyć, tak cud-miód, że do rany przyłóż (a gangrena gotowa).