środa, 30 grudnia 2015

Szkielet spalonego wachlarza z koronką grubą a zwiewną

Tak! Udało mi się tak po prostu przejść po galerii, obejrzeć film, a potem zjeść i kupić coś sobie, choć nie do końca samej. Ale zawsze!
To dla niepoznaki, wcale nie mam tak dobrego humoru. Pomimo najlepszej części minionego dnia, czyli epickiego seansu Gwiezdnych Wojen. Niesamowicie mi się ta część podobała, chyba najbardziej ze wszystkich, ale wiadomo, że trudno tak rozgraniczać i dzielić kategorycznie na lepsze i gorsze. Ujmując ogółem, ten film to po prostu świetna, widowiskowa robota. No, ale czego się spodziewać po Abramsie! Zdążyłam się tu chyba już rozochocić nad Zagubionymi, ach, to temat rzeka.
Co nie znaczy, że cokolwiek będę teraz o tym przynudzać.
Stało się coś straszliwego, aż groza postanowiła mnie na nogi, a to nie jest takie proste. Tak jak cały dzień naprawdę dzielnie się trzymałam, nawet mama kupiła mi leki na nerwy, choć musiałam wyjątkowo nalegać, bo ona jak zwykle sugeruje mi, że udaję.
Dziękuję za to.
Oczywiście nie powie tego wprost, wręcz przeciwnie, zawsze będzie twierdzić coś przeciwnego do tego, co właściwie robi. Czyli na przykład pogania mnie cały czas albo ucieka gdzieś, ale potem wrzeszczy na mnie, że czego ja oczekuję, przecież ona cały czas jest na zawołanie. I jest jeszcze Aga, którą wszystko to nie interesuje, tylko by siedziała w telefonie i ze słuchawkami na uszach, i tylko "Co? Co?" jak się jej przerwie, a jak już coś jej wybitnie nie pasuje, to też się rozedrze, szczególnie na mnie, żeby mieć święty spokój. Albo zaczyna strasznie chamsko pyskować, ale tak chamsko i gruboskórnie, jak z jakiegoś niepokojącego, przeklętnego kryminału, co to lecą późno wieczorem. Nawet nie musi wprost przeklinać, bo mama strzeliłaby jej w japę, ale obie toczą tak nieprzyjemne i jałowe dyskusje, że aż jednocześnie chce mi się je obie zamordować albo dać im spokój, i zamordować samą siebie.
Lecz nie w tym rzecz; mówiąc o straszliwym wydarzeniu, miałam na myśli coś innego, co wydarzyło mi się już w domu, po powrocie, zanim jeszcze odtajałam po przeżyciach z kina.
Otóż rozdrapałam sobie nieszczęsny pieprzyk na głowie, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. Mam jakiś wstrętny, niedający się w pełni kontrolować zwyczaj drapania, wyduszania i rozdłubywania czego się da na widocznej powierzchni swojej skóry. I tyczy się to nie większych powierzchni, a właśnie takich szczegółów. Okropne to jest całkiem i bez sensu.
Nie wiem nawet kiedy to zrobiłam, ale zaczęło mnie coś niemiłosiernie piec między włosami. Przyłożyłam tam palec. Patrzę - krew. Niech mnie... nie wiem co, jeśli od razu nie przeleciało mi przez głowę milion wizji z męczeńską śmiercią, rozkładającym się ciałem i potępieniem skonanej duszy włącznie.
Okrasiłam to miejsce gęsto wodą utlenioną, ale i tak jeszcze do niedawna chodziłam po ścianach w panicznej paranoi.
Dopiero, jak ochłonęłam nieco, to wzięłam się za wklepanie tu drżącymi dłońmi paru słów. Z których, niestety, zrobiło się kolejne nieskładne pierdolamento osamotnionej neurotyczki.

Nawet chciałam od pewnego momentu pisać już o czymś innym, a tak to już nie będę przeciągać tego wpisu w nieskończoność.
Chociażby o tym, dzięki czemu w końcu udało mi się jakoś się uspokoić. Świeczki zapachowe też, super, zawsze roztaczają kojącą atmosferę, słabiej lub mocniej; ale paradoksalnie to rzeczy niekoniecznie spokojne i delikatne działają na mnie kojąco.
Bo wszelkich raków, końców świata, kataklizmów, srilerów i innych groźnych filmów, śmiertelnych chorób, tłoku, pośmiertnej próżni i potępienia, emocjonalnych terrorystów i tych zwykłych też to się okropnie boję. Ale wziąłby ktoś taką stereotypową szatańską muzykę z gotyckimi, czarnowłosymi wykonawcami o wibrujących, grobowych głosach, i zamiast mnie straszyć, przyłożyłby plasterek na złaknione serduszko.
No, i dziwić się potem, że nikt mnie nie rozumie?
To jakby powiedzieć komuś, że się nie lubi w ogóle słodyczy, ale poza, na przykład, fasolą w czekoladzie. Jedno wielkie "ale że co?" i weź tu tłumacz cokolwiek...
Nie, to jest grząski temat i nie ma co już pod koniec go rozwijać. Jak pięknego wachlarza, którego nie warto otwierać na byle okazje, by widział światło dzienne. Mam taki jeden, z Rzymu.