piątek, 29 kwietnia 2016

Sinokoperkowy róż

Zrobiłam nawet podejście do tej Nocy Kruka, ale jakoś jednak szybko mi się odechciało i dam sobie w końcu spokój z tymi gothicami, na czas jakiś przynajmniej, albo już w ogóle ale raczej nie wiem.
Coś zdaje mi się, że po tych kratkowanych dwóch czy tam trzech, niespełna, miesiącach to urwały nam się te rozmowy na amen... Tak naturalną siłą rzeczy zupełnie. A ja, proszę, przede wszystkim tak wewnętrznie czuję ulgę, i że nie muszę wlec już tego dalej i brnąć w tym, jakkolwiek pozornie a płytko miłe by to nie było w trakcie. Jak w swym żałosnym przypływie taka śmieszna desperacja uderzy do głowy jak wytęskniona działeczka przegłodzonemu ćpunowi, to nie dziwne nawet, że chwyta się pierwszej lepszej okazji, skrzętnie mocując sobie łuski na oczach, nieprzebijające większości wad obiektu przeciwnego, tych rażących włącznie. 
Nie twierdzę, żeby tamten takie rażące posiadał, ale na pewno mierżące na tyle, żebym przy zdrowych zmysłach już z początku, wewnętrznie sobie grzecznie podziękowała. 
Ale to tak jak smarowanie podgrzewanej w mikrofalówce kromki chleba jakimś zakrzepłym miodem, jak się jest za biednym na ciasto. No takim czymś swojego chorego łakomstwa nie nakarmisz. 
Tak więc z trzech opcji ideału, byle czego i niczego, mając tę najlepszą zablokowaną na miedziane spusty nieustępliwe, jednak wybieram nic
Myśleć najwyżej mogę, że tak, nudzi mi się teraz, o jejku dalej nie mam nikogo, taka samiutka, i jak mi smutno, a żeby tak chociaż porozmawiać z kimś miło i zrozumieć się w mig, zakochać najlepiej na zabój tudzież poprzytulać, to jak to w ogóle brzmi! Jak to wygląda nawet, na ekranie takim, już lepiej aby w tym miejscu pojawiły się martwe piksele. 
Także ten temat uważam za, z zamiecionym pod łóżko dramatyzmem, zamknięty. 
Co jeszcze, to dla tej babki totalnie już nie chce mi się robić tych nużących jak przetłuszczona zalewajka spisek i rozpisek, wciskania wszystkiego w te i nazad w odpowiednie szyny, bo zbyt ciasne i ileż się człowiek z tym namacha, a jak go to tylko coraz bardziej uwiera, no szału już można dostać, naprawdę już z piskiem schodzi ze mnie to samozaparcie. 
W końcu wymyślam już na tych kartkach jakieś bzdury, bo z całym poszanowaniem dla tej pani, to jakbym pisała prawdę co do joty, to tylko by się czepiała, a sytuacji mojej by to nie ruszyło w stronę pożądanej klarowności w żaden sposób, przecież, aż, Boże...
Jakie okropne, obłudne ze mnie stworzenie, przegniłe i karygodnie leniwe, trzepać tylko taki nieużytek albo w ogóle wilkom na pożarcie. 
Jak tego Olava, co go wilki zjadły, jak Bezi tak powiedział to się śmiałam wtedy jak, ach... 
I paznokcie tym razem polakierowałam sobie na róż, a ów powlekłam perłową poświatą, i wyszło takie przesłodkie Barbie, choć średnio to pasuje do kolorytu mojej urody, lecz kto każe koniec końców przyrównywać zaraz dłonie do mordy, w końcu to ile wyżej? 


Wyobrażałam też się na tym stażu w sekretariacie, jakby to było tak - no stażystka w wiejskiej podstawówce... Aż przypomniałam sobie zaraz Sekretarkę, znikomo trafne skojarzenie i jeszcze mniejsze prawdopodobieństwo, ale chociaż liźnięte te realia... No i praca jakaś, ale żeby chociaż mi nie odbiło przy byle okazji. Żeby mi tak nie odbijało w ogóle, to wtedy, czemu nie. Przynajmniej praca jakaś, i grosz chociaż najnędzniejszy, choć gdne by to było walnięcia się z przemazaną gąbką obojętności miną na środku podłogi, najlepiej jeszcze ze łzami wsiąkniętymi w zaczerwienione ryło, żeby podrasować kicz w takim tragizowaniu, i gapienia się zbolałym wzrokiem w żyrandol. 
Swoją drogą, u mnie żyrandol wisi wprost nad materacem, jakby tak oberwał się to prosto mi na łeb albo biodro, a tymczasem nie, on tam tkwi już od dawna i jakoś nie spadł ni razu (żyrandol rzecz jasna, nie materac). 

środa, 27 kwietnia 2016

Lodowe jabłko pod oparami krwi z pyska śnieżnego orkowego niedźwiedzia żrącego trupa na spowitym śniegiem biegunie polarnym

Skończyłam już całego Gothica II, przeszłam aż poza samiutki kres. I jaki by w trakcie nie był, czułam jednak przy tym zamykającym filmiku taki żal straszny, i że jednak ta cała fabuła wiele za krótka. Szczególnie już do Beziego się przywiązałam, aż mi szczerze serce napęczniało uwielbieniem, jak po skrojeniu ostatniego smoczydła odpowiedział, kiedy Diego czy Lee bodajże zapytał go, jak on to wszystko w ogóle zrobił, że "Cholera, sam nie wiem".
Zaś wczoraj, dwudziestego szóstego to jest, zdarzyło mi się kolejne zauroczenie acz innej maści, bo najbardziej artystyczne, chociaż nie tylko. No nie, w sumie to podobnie wisielcze jak ten feblik do Bezimiennego. Nie aż tak górnolotnie, lecz na jednej z piosenek to aż łzy same mi się wcisnęły do oczu, skąd, to nie wiem.

PS Ten napięty jak własnoręcznie sklecony łuk tytuł zaczerpnęłam z naskrobanego przeze mnie właśnie obrazka kolejnego, który to przykleiłam sobie w pokoju na ścianę. A że rześko weń prawie jak na owym, to bazgrałam w mozole na dole, gdzie chociaż podkładałam co i rusz do kominka, racząc się tym wtapiającym się w tło ciepełkiem.
A jogurt naturalny, kremowy, przegryzany soczystymi pestkami granatu, jakie to jest pyszne. Ksztynę jeno, abym poczuła się w samym pobliżu od pocałunku mojego ukochanego, ideałem podkolorowanego...

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Intoksykacja pękająca banią z nosa

Muszę gdzieś wypisać część tego syfu... Nawet jak największą. A gdzieżby, jeśli nie tu, dopóki żadnego większego i odpowiedniejszego upustu swojemu zbolałemu, temu metaforycznemu sercu nie znajdę, bo tak to w żaden inny sposób, w żaden - nic, wszystko zamknięte na amen.
Byłam na tym przedstawieniu, masakrycznie nudnym i zionącym tandetą, aż bolało mnie przebywanie na nim, za to jak dobrze czułam się w związku z tym, że męczyłam się na nim. Siedziałam tak z zamkniętymi oczami, starałam się nic nie wyrażać miną i tylko miałam nadzieję, że nikt nie zadaje sobie specjalnego trudu by kontemplować moją zaoraną mordę.
Samo przedstawienie w sumie nie było złe, ale powieka nawet nie drgnęła mi na nim ani razu, co dopiero kącik ust. Nie mówiąc już o Adze, która skutecznie emanowała aż tłoczonym od wewnątrz, demonstracyjnie zniechęcającym fermentem. No może nie aż tak, ja sama też dalece starałam się nie demonstrować nic, a nawet w niewielkim stopniu smakowałam się w cisnących się zewsząd efektach dźwiękowych (choć poprzysięgłam sobie wtedy, że w domu czem prędzej muszę sobie podać jakieś mocne antidotum na taką dawkę nieśmiesznego kiczu, najlepiej w postaci jakiegoś konkretnego przegrzmocenia wytrząsającego porządnie z mojej duszy wszelkie zastoiny, co też na szczęście uczyniłam). Tudzież wizualnych, ale karuzela wciąż zduszała mnie taka, że na o wiele rzadszych falach je odbierałam, jeśli w ogóle.
Wcześniej zjadłam u cioci mnóstwo jakiegoś ciasta, a wcześniej jeszcze różnych wiosennych przystawek, jeszcze przed słodkościami. Na nieszczęście, albo i całkiem perwersyjne i masochistyczne szczęście ciocia dała jeszcze kilka kawałków do pojemnika, i jak wracałyśmy z teatru o dziewiątej to zeżarłam jeszcze kilka tych mentalnych rozpruwaczy. Przy tym przekleństwie mięciuśkim z czekoladowej pianki i karmelem to stwierdziłam nawet, że to jest chyba ciasto mojego życia, smakowało mi nawet lepiej niż ów biszkopt z kremem i truskawkami w owocowej galaretce, no i była jeszcze ta aromatyczna, jabłuszkowa babka.
Ech, doprawdy, nienawidzę siebie. Podliczyłam, wstrzymując uparcie wymioty na co bardziej wyboistych zjazdach, że aby spalić ten nadmiar w postaci nieszczęsnych trzech i pół tysiąca kalorii (na oko, a mogło być i więcej), to muszę teraz to odrabiać przez calutki tydzień, po pięćset, albo po siedemset przez pięć dni, czego raczej będę się trzymała już od jutra - znowu.
Słowem, perspektywa kolejnych kilku sromotnych dni, jako rekompensatę tego jednego, a to i tak zepsutego takimi wyrzutami sumienia. Chociaż ciasto było boskie i jakbym tylko mogła, to najchętniej chłonęłabym je poza nawet granice własnej pojemności. Tak, całkiem jak zwierzę, jak świnia, nie obrażając wcale tych Bogu ducha winnych paskud.
Nie tylko ja bowiem takie mam na w pół albo i więcej przeżarte prymitywnym animalizmem oblicze, komu innemu może tylko jedno siedzieć w głowie i subtelnie acz konsekwentnie urabiać sobie swój idealizowany, acz nieziszczalny obiekt własnego zaspokojenia, a w przeciwnym razie częstuje się świdrującym rozczarowaniem doprawianym nieświadomą przewidywalnością własną, świadomą może jedynie przeze mnie w tej relacji, choć to i ja pewnie, tak jak zwykle wychodzę na tę prowodyrkę i pierwszą mażącą tym niechcianym, a przez to jeszcze nieumiejętniej potęgowanym zepsuciem, przez co jeszcze bardziej po prostu nienawidzę swojej własnej osoby, choć nawet już łzy nie potrafiłam po tym uronić z tego wszystkiego, i tak, najchętniej bym wszystko okręcała nieskończonymi spiralami w takie desperacko długie, gubiące się już u początku zdania, nie wiem po co, chociaż ja sama, ale bez żadnej satysfakcji z tego, jakoś za nimi nadążam.
Jak bardzo chciałabym po prostu znaleźć jego - tego właściwego. Ale wiedzieć to tak, jak powinnam to wiedzieć i czuć. I być po prostu pewna...
Hmm, myślałam jeszcze, że może chociaż zobaczę jeszcze mojego kuzyna, jak podrośnie, może skończę wreszcie tę książkę jedną albo inną, albo i jedną po kolejnej, skończę w jakimkolwiek trybie te jakiekolwiek studia i będę chociaż mieszkać gdzieś sama i pławić się w tej iluzorycznej niezależności, nawet pomimo tego, że bym faktycznie otaczała się po prostu jak puch tą lodowatą samotnością i tuliła do niej jak umarły do pościeli, w której ostatni raz jeszcze spał za życia, i tak jak całej muzyce którą wyssałam całą swoją zachłannością wierzyłabym, że jest ona ze wszech miar ciepła dla mnie. Ta samotność, znaczy, bo sama już się prawie potykam o te własnoręcznie, gęsto pozaplatane mozaiki wywlekane z mojej witalnej gardzieli.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Jakże mogłabym

...Nie złożyć przynajmniej najszczerszego "Sto lat!" mojemu kochanemu, zachwycającemu, niepowtarzalnemu, miłemu oczom i sercu jak opalizująca perła olśniewająco rażąca wzrok złaknionemu skarbów biedakowi.
Tudzież piratowi, bo kto by tonął tak dalece w poszukiwaniu pereł.
I nawet ze stereotypowym jednym okiem kontakt taki mógłby wywołać doznania rozkoszy w najczystszej postaci, nie tylko wzrokowe, oczywiście. Także analogicznie u mnie...
Jemu to nawet nie bałabym się powiedzieć: Kocham cię, a pewnie i nawet nie musiałabym tego czynić.


piątek, 15 kwietnia 2016

Ależ wzorem pana od Joyów, odwołuję!!

W tym momencie to osuwam się, trafiona przemożnie a wrząco infekującą strzałą, w przepastną otchłań upojnego zapomnienia...
I tamtenże zwykł też mówić przecież: przedostatni raz, że niby przed ostatnim to jeszcze obdarzenie jedną szansą, jakże hojny i bezcenny to prezent! Ale nie umywający się nawet bryzą najniklejszą do uczucia poprzedniego...

wtorek, 12 kwietnia 2016

Pancerz stalowych łusek z opalizującego turkusu

Tak pomalowałam sobie paznokcie, zmieszawszy wedle własnej kreacji dwa kolory, czego efekt wyjątkowo przypada mi do gustu na każdym kroku, choć jeden nie omieszkał się już zedrzeć, demonstracyjnie obnosząc się ze swoją obojętnością wobec mojego czczenia estetyki.
Tak, taka właśnie będę, przejrzałam te żałosne wpisy i postanowiłam znowu ocenzurować te rażąco bezsensowne wstawki, tchnące niepotrzebnie zaperfumowaną zgnilizną.
Poza tym, napoczęłam nawet tego Gothica II, ale trudny jest jak diabli, znowu jak w pierwszej: z początku nawet zbytniego progresu nie idzie zrobić, bo ciągle jest się za słabym, za to później pewnie zagarnia się tyle siły, że aż na nic się ona nie przydaje, takie to właśnie niesmacznie niewymiernie, nie żebym była wybredna, bo w Bezimiennego nadal bardzo przyjemnie się wcielać, obserwować go, a jeszcze lepiej słuchać, słowem, rozczulająca acz wysoce inspirująca postać. Nie to, co ta spersonifikowana żałość, której boleśnie, tak cierpko doświadczam wyszedłszy z podobnych, bardzo wewnętrznych przeżyć. Jak chociażby pseudoterapia u tamtej kobiety, przebywanie na co dzień z dwiema innymi, choć przynajmniej nie cały czas, weekendy niestety ledwo, ledwo znoszę z wiadomych wzgędów, ale może jak ten krzyż osiąga już swój maksymalny ciężar, to i nic już się na niego nie dowali, chociaż wciąż doświadczam, że jednak nie i zresztą cały wszechświat, jak szeroki to ma to w swojej uniwersalnej dupie. Tak głęboko, jak nawet ludzie nie dowiercili się jeszcze do jądra Ziemi, w skali odpowiadającej. I jeszcze te przewidywalne, beznadziejne próby jakiegoś bliższego kontaktu, choć na odległość, spełzające dramatycznie na niczym, za każdym razem. Widocznie zupełnie nie w te rejony trzeba się zapuszczać i nie wśród takiej mentalności i desperacji szukać, bo najwyżej można dostać depresyjnej czkawki, z krwistymi wyziewami z duszy bluzgającymi przy każdym odbiciu. Stąd też uparłam się przy zakreśleniu takiej cenzury wstecznej, ile już razy podejmowałam podobnego, ciążącego mi narzędzia, a to i tak obierki po jabłku warte. Albo i jeszcze mniej, całego tego zagubionego, dudniącego dryfu przez czasoprzestrzeń na opiłku zwapnionego, roztartego po pękniętym chodniku kundlego ekstrementu.

niedziela, 10 kwietnia 2016

I powrót do innego wymiaru

Tam ponoć posłany został ten Śniący, a raczej podająca się za niego szkarada w postaci wielkiego pełzacza, co za paskudztwo. Namęczyłam się okropnie, żeby wreszcie przejść tę grę. W sumie tylko dla samego wcielania się w Bezimiennego było warto, bo dla gęstej, splątanej sieci zbugowania, fabuły samej w sobie czy wyczerpującego i niewymiernego do sił użerania się z bestiami różnego pokroju to nie. I zajęło mi to akurat pięćdziesiąt godzin, tam z minutami, a pewnie jakby odliczyć to nieogarnięte kręcenie się tam i z powrotem, to wyszłoby i o połowę mniej, albo niewiele ponad trzydzieści. Od razu postanowiłam sobie, że za drugą część się już nie biorę, chociaż po jakimś czasie i tak pewnie i w niej będę siedzieć tak jak i w pierwszej, zwłaszcza, że ponoć jest nawet ciut lepsza, ale nie mnie jeszcze to oceniać.
Ale to dopiero głupie! Bo po obejrzeniu sobie wczoraj The Basketball Diaries nawet mnie natchnęło, żeby trzymać się precz od tego komputera i internetu w ogóle (ha!), a mimo wszystko pisać ciągle to, co bym pisać mogła, i rysować więcej, uczyć się dalej francuskiego na własną rękę i w ogóle. Tymczasem jednak mimo całej inspiracji, którą wyssałam z tego fascynującego filmu, coś jednak dławi mnie i to tak niewysłowienie, i czuję się przy tym tak parszywie, że i tak nic z tego. Chwilowa mobilizacja to skutkuje najwyżej tym, że prędko znowu się odechciewa i to na jeszcze dłużej, niż poprzednio.
Co jeszcze mnie pogrążyło okrutnie, to że zdawało mi się, że jednak zbijam wagę sukcesywnie acz bardzo powoli, ale iż cudów nie zdziałam, to dzierżę jakoś mężnie ten oręż świętej cierpliwości. I niezachwianej wytrwałości, tylko przelotnie podszywanej paranoicznymi zakusami.
Tymczasem nie tylko stanęło wszystko w miejscu, ile nawet mam wrażenie, że znów wezbrało, przynajmniej według wagowego wyświetlacza i jego szydzących mi w oczy cyfr.
Oczywiście, może to coś mi się pomyliło, i jednak tej paranoi roi się więcej we mnie, niż bym przecież bezsilnie wolała, lecz jednak dołożyło to porządną cegłówkę zniechęcenia do i tak wleczonego przeze mnie już pod górę szczerze wykańczającego tobołu tragicznej codzienności...
Nawet, o zgrozo, muzyka już zaczęła mnie nużyć, a przynajmniej nie nawiązuję z nią od razu tej osobistej, unikalnej więzi, co zwykle; a to już blisko skrajnej beznadziejności, aż przypominam sobie niestety ten żałosny okres sprzed roku, Boże, uchowaj, co się ze mną dzieje, skoro pewnie chciałabym dobrze, a tkwię tylko w zastygłej jak zwęglony bazalt niemocy, rozkruszona całkiem na pył, obumarła wewnątrz, a mimo to wciąż cierpiąca nie wiadomo co i targana tym nieokreślonym opętaniem?
Every day, every breath is wasting time until my death...
Dostrzegłam takie stwierdzenie jednej z losowych osób żyjących przypadkowo podczas i mojej sromotnie chybionej egzystencji, pod jedną z losowych piosenek, które nie wiedzieć po co, ostatecznie, zdarzało mi się tak dogłębnie przeżyć.


sobota, 9 kwietnia 2016

Sucha łza gęstsza o dwie

Jestem już na szóstym rozdziale. W zasadzie przez większość już przebrnęłam i tak... Tylko teraz snuję się jeszcze pod tą barierą, bo niewiele brakuje i nie będzie już nic więcej do roboty. Nawet przypakowane już mam tak wszystkie aspekty, że co mi się nie nawinie, to tylko siekę jednym ciosem, okazjonalnie kilkoma. A na początku to byle co mnie rozkładało! Rozkręciło się wszystko nie wiedzieć kiedy, a i tak już koniec.
Poza tym, i to dopiero wielki dramat, dowiedziałam się, że 29 października, w sobotę, jest koncert Placebo w Warszawie! Bilety niby były w sprzedaży od połowy marca, a ja weszłam dzisiaj na tę stronę i oczywiście ogołocone już wszystko do reszty. Aż mi zaschło w gardle...
Chociaż wiem, że i tak pewnie nigdzie bym nie pojechała, tak jak też przepadł mi koncert Tame Impali w lutym, w Berlinie. O tej trasie z okazji dwudziestolecia też w sumie już wiedziałam, no ale nie, że jednak w Polsce, i to jeszcze w tym roku... Raz po raz tylko przepadają mi wszystkie okazje, jedna za drugą, tym gorzej, że ile ja z tym mogę zrobić? Może jakbym chociaż mogła sama wszędzie jeździć, mając pewność, że nagle mi nie odbije, a jakoś w ogóle jeszcze tego nie czuję, przy byle okazji powalają mnie te miotające się pęta tragicznej słabości. Zdałam sobie z tego boleśnie sprawę znowu, kiedy wczoraj byłam (niestety acz rzecz jasna z matką) na przesłuchaniach konkursowych w miejscowym teatrze. Oczywiście było bardzo kameralnie, nawet kameralniej, niż bym się spodziewała, mimo iż ten dom kultury ze względu i na rangę miasta jest wymownie niszowy. Za długo się żenili z ustawianiem oświetlenia, tak że z pół godziny chyba było poślizgu, a potem nagłośnienie jeszcze kulało, bo przy wyższych tonach aż głośniki buczały i kilka razy poważniej się zastanowiłam, czy za sekundę nie pękną mi bębenki.
A wystąpiło tylko kilkanaście dziewczyn, chłopak żaden nie śpiewał, tylko niektórym akompaniowali na klawiszach. Wszystko w sumie na jedno kopyto, czyli fragment egzaltowanej recytacji i dwa utwory, wszystko to poezja śpiewana, głosy wszystkie te niewiasty miały raczej podobne, po prostu jedne fałszowały więcej, inne mniej. Ale ogólnie było to przeżycie bardzo smaczne i na pewno przewijające się przez ten najgłębszy, najbardziej wrażliwy i czysty rewir duszy, przynajmniej w moim odbiorze.
Gdyby tylko ten fatalny wzrok, okropne kręcenie się w głowie i ogólnie jakby to wewnętrzne wepchnięcie pod duże ciśnienie, albo ciążące odciąganie od podtrzymywania własnej świadomości, nie wiem, przecież nigdy nie potrafiłam tego sprecyzować... Jakieś opętanie okropne, znowu, w każdym razie - to na pewno i doceniłabym coś takiego w pełni, a tak to było to bardzo uszczuplone i cały czas musiałam tylko toczyć walkę sama ze sobą, czy raczej tym, co tak działa na tę mnie wewnętrznie.
I mogąc coś takiego ledwo znieść, tym bardziej zapiekła mnie myśl, że jak w ogóle mogę marzyć o pojechaniu na jakiś koncert, a co dopiero przeżyciu go w całości... Jakbym tylko mogła poradzić coś na to jakimkolwiek działającym środkiem, to użyłabym go bez wahania. Żeby tylko istniało coś takiego i było osiągalne dla mnie!!! Tak jak te zaklęcia, przychodzące mojemu Namenlosemu z taką wprawą i imponującą lekkością...

czwartek, 7 kwietnia 2016

Tak bardzo zmęczona byciem sobą

Ażeby tak wyjść chociaż z tej koszmarnej powłoki, uwolnić się od tego. Litości.
Swoją drogą, intuicja jednak nie pcha mnie jakoś specjalnie ku temu, dlaczego? Może to jednak kwestia aż tak, koniec końców, innej osobowości?
Jak z jedzeniem czegoś zbyt słodkiego...  Nawet jeśli smakuje, to rani gdzieś ta świadomość, że to przecież niezdrowe i prędzej czy później się pewnie przykro skończy. Wysmażane na głębokiej goryczy, okrutnym rżeniem losu podszyte, i dźganiem jego oskarżycielskim paluchem w samą pierś...
Ach, a i tak brakuje mi tego właśnie, o czym te zamydlające zewsząd, nieszczere i przytłaczające "priorytety" każą zapomnieć. I faktycznie, prędzej już zostanę wygłodzona, ale z zaciśniętymi pięściami i podżeganym wciąż opalizującym płomieniem wiary mimo wszystko. Tak, zamiast poddać się jednak i wtopić żałośnie w tę bezmyślną breję popędliwie powielanych schematów.
Toż nie byłoby to jak siarczyste rozerwanie mojego sumienia rozpalonym wstydem toporem na pół? Tak, tak by właśnie było.
O, jak już bym mogła być facetem, to chętnie takim, jak Bezimienny. Albo pokroju Eddiego, rzecz jasna - zresztą i kilka równych ideałów bym jeszcze wybrała. Ale przydałyby się w życiu na pewno takie jaja, żeby, na przykład, potwornemu szamanowi orków spotkanemu w strasznej, podziemnej świątyni, który to zmraża cię swoim "Bądź przeklęty!", odpowiedzieć: "Sam bądź przeklęty, pajacu", i oczywiście zaraz po tym bez skrupułów zarąbać go dwusiecznym toporem. Mmm...



niedziela, 3 kwietnia 2016

Tyle zachodu o tę esencję siły

Oto dwa miesiące już, prawie, będzie jak mnie wtedy zmogło na ten cały boży dzień, co zjadłam tylko tyle co nic i praktycznie nie wychodziłam z łóżka, i co za niewysłowiona paranoja, nerworea i też poboczne acz piorunujące katharsis przy tym. Tak jak wcześniej, jeszcze na początku lutego bo przecież tłusty czwartek i te sprawy, wsunęłam jeszcze na potęgę te pączki tłuste domowej roboty, nie mojej ale zawsze, tak samo frytki no i ten chleb, jedna kromka za drugą, z dodatkami o równie wątpliwej dobroczynności... tak po tym właśnie zaprzestałam kategorycznie wszelkich takich zbytków, na rzecz głównie jogurtów i owoców, ale to bardzo ogólnie, bo - zresztą wiadomo, sama przecież mam o tym szczegółowe pojęcie nawracane autopsją dnia powszedniego. I do dnia dzisiejszego nie dość, że z powodzeniem udawało mi się pożywiać skąpiej i na pewno też zdrowiej, to nie tknęłam też w sumie nic słodkiego, nic ciężkostrawnego w ogóle - tylko pastylkę tej zastygniętej czekolady, co mama je zrearanżowała. Mogę nawet przyznać się, że z nadwagi już prędko wyszłam, i obeszło się nawet bez takich cierpiętniczych pokus jak za poprzednimi razami, może to jednak kwestia wprawy? Co prawda, jeśli patrzyć już na te pokrętne liczby, to jeszcze nawet z kilkanaście kilo przydałoby się zrzucić, a jeśli nie przesadzać, to tak chociaż z dziesięć, co powolutku i przy stoickiej samoinspiracji pociągnie akurat jakoś do końca lata, wliczając harmonijne przerwy, ażeby nie popełniać w infantylnym uporze poprzednich błędów. Jako i dzisiaj chociażby, bo oto dzisiaj zrównoważyłam sobie dodatkowe dwa dni, i to słodyczami, ale czuję, że wyważone to zostało znakomicie! Od jutra kontynuuję zaś w trybie właściwym i tak mi dopomóż Bóg, i dobrze, i wszystko jest w porządku, o tak.
Nawet po sklepie już się przeszłam w miarę normalnie, chociaż z tą głową to jeszcze mam cuda na kiju.
Tak, wiem, oto już pół do północy, a ja jednak nie śpię od tej półtorej godziny, ale cóż z tego? Oczywiście do głębokiej nocy ślęczeć już nie będę, a wstać i tak zamierzam około dziewiątej lub przed, tak jak ostatnio, więc myślę, że to też stoi w porządku.
Mimo to, ile jednak trzeba tej siły zewsząd, a szczególnie od siebie, aby silnym stać się na powrót, no i czyż to nie jest paradoks, znowu?
A jakiegoś klipu czy obrazka znowu brak, nie będę, jak już mówiłam, nawet tych piosenek sukcesywnie tu odbijać, no lepiej nie. Zastanawiałam się też już nieraz nad jakimś zdjęciem Eddiego, nad każdym w sumie, od którego aż serce mnie piekło z wrażenia lub dech zapierało, lub ze śmiechu szczerego aż dostawałam płonących rumieńców i na monitor aż nie mogłam patrzeć, lecz to by już była niewybaczalna profanacja - pokroju właśnie puszczania komuś swoich najintymniejszych ścieżek dźwiękowych, pokazywaniu rysunków bądź wierszy lub zwierzanie się z najzawilszych nawet myśli w kaskadzie niekontrolowanego słowotoku prosto z najgłębszych zakamarków swojej biednej duszy.
Jeden tylko jest wyjątek, żeby nie była to przesada, prawda?

sobota, 2 kwietnia 2016

Ocean beznadziei

A niech to, już kwiecień. Tak, Vincent miał urodziny i Ewan też, a ja nie zapominałam, tylko w cholerę już naprawdę z tym blogiem. Tak jak ze spisywaniem niby tych miłych przeżyć, niby miało być regularnie i w ogóle, a tymczasem gówno. Starać się mogę, ale co mi z tego? Niby jakoś idzie na razie ta cała terapia, ale fizycznie dalej głębokie nic, jakieś badania i coś, i dalej nic, ciągle te kopalnie króla Salomona... jak mawiał pan od his-u, pamiętam jeszcze.
I tak, o dziesiątej też się miałam kłaść, ale doprawdy, no! Choć jakoś mi to już idzie ostatnio, ale jakże łatwo o potknięcie. Tej cierpliwości, rozjaśniania swoich rzekomo prawdopodobnych projekcji i upragnionej ogłady wciąż jednak brak. Ciągle tylko ten Gothic ostatnio, no brawo, rasowy nołlajf! Nawet taka cudna ta gra nie jest, bug za bugiem aż szumi, ale Bezimienny faktycznie jest charyzmatyczny i ciągnie miętą do niego. Oj ciągnie. Bardziej nawet niż do mojego ulubionego dotychczas szpiega Dawida, którego sama zresztą poniekąd zaaranżowałam. I bardziej niż do kogoś jeszcze, hm, chyba niepotrzebnie wplątywałam tu już parę razy jakieś imię, w zapiskach odręcznych też oczywiście bez sensu tylko naśmieciłam, i masz, teraz jak zwykle po fakcie tylko mogę rozkładać ręce do nieba i powolutku, sumiennie te wszystkie ślady zacierać, znowu, i znowu po błędnym kole poniekąd do punktu wyjścia. Z opojną mdłością, taką właśnie. 
Podsumowując, to to jedno trafił szlag, zdrowie dalej do bani ale coś drga jednak w tę dobrą stronę, plany na przyszłość, co znaczy się studia i przeprowadzka tak samo - czyli jeszcze nie wiadomo, ale przecież planuję jak najlepiej, jasno i że wyjdzie, tak jak i ze zdrowiem. Dieta na razie ok, no cóż, to co miałam pisać też leży odłogiem podobnie jak i rysunki, i inne w tym stylu rękodzieła. Muzyki zaś proszę, ostatnio praktycznie nic, ciągle tylko zamulając w koło macieju po tej Kolonii karnej, za to jak już zacznę, to bum! - żywo, jak nowe! Przynajmniej teraz, chociażby w tym momencie... Oczywiście to znów Eddie w niewietrzejących z mojego serca piosenkach, a poddmuchiwanie ich jak tlącego się żaru to chyba jedno z najcudowniejszych uczuć na świecie. No, może oprócz posiadania takiej spersonalizowanej wersji Beziego tylko dla siebie, rzecz jasna. Hm, bo nawet już te sporadyczne kontakty mijają się już z czymkolwiek, według mnie... Ale bo to ja nie jestem po prostu tak samo głupia? 
A jutro do cioci jadę na jej 49-te urodziny, już do tego nowego mieszkania, w środę zaś kolejna wizyta u tej pani... 
No i tak to nie wiem. Być może kolejny jakiś wpis albo nie. Tak samo widać to żałosne jak każde inne moje działanie. I te wygrzebywanie piosenek z załamania przedrocznego to też niewypał, o nie. 
Ale przynajmniej, naprawdę - jakby tak człowiek jakąś podróż miał przed oczami. Już fajne coś takiego, zamiast nie mieć dalej żadnej inspiracji, nic! Choć, w sumie, przecież to żadna inspiracja nie jest, może po prostu lepszy stan ducha i wyobraźni, niż tkwienie w jej obumarciu. 
I jakiż przykry wydaje się przy tym ten tytuł! Ha, i dobrze.