poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Intoksykacja pękająca banią z nosa

Muszę gdzieś wypisać część tego syfu... Nawet jak największą. A gdzieżby, jeśli nie tu, dopóki żadnego większego i odpowiedniejszego upustu swojemu zbolałemu, temu metaforycznemu sercu nie znajdę, bo tak to w żaden inny sposób, w żaden - nic, wszystko zamknięte na amen.
Byłam na tym przedstawieniu, masakrycznie nudnym i zionącym tandetą, aż bolało mnie przebywanie na nim, za to jak dobrze czułam się w związku z tym, że męczyłam się na nim. Siedziałam tak z zamkniętymi oczami, starałam się nic nie wyrażać miną i tylko miałam nadzieję, że nikt nie zadaje sobie specjalnego trudu by kontemplować moją zaoraną mordę.
Samo przedstawienie w sumie nie było złe, ale powieka nawet nie drgnęła mi na nim ani razu, co dopiero kącik ust. Nie mówiąc już o Adze, która skutecznie emanowała aż tłoczonym od wewnątrz, demonstracyjnie zniechęcającym fermentem. No może nie aż tak, ja sama też dalece starałam się nie demonstrować nic, a nawet w niewielkim stopniu smakowałam się w cisnących się zewsząd efektach dźwiękowych (choć poprzysięgłam sobie wtedy, że w domu czem prędzej muszę sobie podać jakieś mocne antidotum na taką dawkę nieśmiesznego kiczu, najlepiej w postaci jakiegoś konkretnego przegrzmocenia wytrząsającego porządnie z mojej duszy wszelkie zastoiny, co też na szczęście uczyniłam). Tudzież wizualnych, ale karuzela wciąż zduszała mnie taka, że na o wiele rzadszych falach je odbierałam, jeśli w ogóle.
Wcześniej zjadłam u cioci mnóstwo jakiegoś ciasta, a wcześniej jeszcze różnych wiosennych przystawek, jeszcze przed słodkościami. Na nieszczęście, albo i całkiem perwersyjne i masochistyczne szczęście ciocia dała jeszcze kilka kawałków do pojemnika, i jak wracałyśmy z teatru o dziewiątej to zeżarłam jeszcze kilka tych mentalnych rozpruwaczy. Przy tym przekleństwie mięciuśkim z czekoladowej pianki i karmelem to stwierdziłam nawet, że to jest chyba ciasto mojego życia, smakowało mi nawet lepiej niż ów biszkopt z kremem i truskawkami w owocowej galaretce, no i była jeszcze ta aromatyczna, jabłuszkowa babka.
Ech, doprawdy, nienawidzę siebie. Podliczyłam, wstrzymując uparcie wymioty na co bardziej wyboistych zjazdach, że aby spalić ten nadmiar w postaci nieszczęsnych trzech i pół tysiąca kalorii (na oko, a mogło być i więcej), to muszę teraz to odrabiać przez calutki tydzień, po pięćset, albo po siedemset przez pięć dni, czego raczej będę się trzymała już od jutra - znowu.
Słowem, perspektywa kolejnych kilku sromotnych dni, jako rekompensatę tego jednego, a to i tak zepsutego takimi wyrzutami sumienia. Chociaż ciasto było boskie i jakbym tylko mogła, to najchętniej chłonęłabym je poza nawet granice własnej pojemności. Tak, całkiem jak zwierzę, jak świnia, nie obrażając wcale tych Bogu ducha winnych paskud.
Nie tylko ja bowiem takie mam na w pół albo i więcej przeżarte prymitywnym animalizmem oblicze, komu innemu może tylko jedno siedzieć w głowie i subtelnie acz konsekwentnie urabiać sobie swój idealizowany, acz nieziszczalny obiekt własnego zaspokojenia, a w przeciwnym razie częstuje się świdrującym rozczarowaniem doprawianym nieświadomą przewidywalnością własną, świadomą może jedynie przeze mnie w tej relacji, choć to i ja pewnie, tak jak zwykle wychodzę na tę prowodyrkę i pierwszą mażącą tym niechcianym, a przez to jeszcze nieumiejętniej potęgowanym zepsuciem, przez co jeszcze bardziej po prostu nienawidzę swojej własnej osoby, choć nawet już łzy nie potrafiłam po tym uronić z tego wszystkiego, i tak, najchętniej bym wszystko okręcała nieskończonymi spiralami w takie desperacko długie, gubiące się już u początku zdania, nie wiem po co, chociaż ja sama, ale bez żadnej satysfakcji z tego, jakoś za nimi nadążam.
Jak bardzo chciałabym po prostu znaleźć jego - tego właściwego. Ale wiedzieć to tak, jak powinnam to wiedzieć i czuć. I być po prostu pewna...
Hmm, myślałam jeszcze, że może chociaż zobaczę jeszcze mojego kuzyna, jak podrośnie, może skończę wreszcie tę książkę jedną albo inną, albo i jedną po kolejnej, skończę w jakimkolwiek trybie te jakiekolwiek studia i będę chociaż mieszkać gdzieś sama i pławić się w tej iluzorycznej niezależności, nawet pomimo tego, że bym faktycznie otaczała się po prostu jak puch tą lodowatą samotnością i tuliła do niej jak umarły do pościeli, w której ostatni raz jeszcze spał za życia, i tak jak całej muzyce którą wyssałam całą swoją zachłannością wierzyłabym, że jest ona ze wszech miar ciepła dla mnie. Ta samotność, znaczy, bo sama już się prawie potykam o te własnoręcznie, gęsto pozaplatane mozaiki wywlekane z mojej witalnej gardzieli.