Skończyłam już całego Gothica II, przeszłam aż poza samiutki kres. I jaki by w trakcie nie był, czułam jednak przy tym zamykającym filmiku taki żal straszny, i że jednak ta cała fabuła wiele za krótka. Szczególnie już do Beziego się przywiązałam, aż mi szczerze serce napęczniało uwielbieniem, jak po skrojeniu ostatniego smoczydła odpowiedział, kiedy Diego czy Lee bodajże zapytał go, jak on to wszystko w ogóle zrobił, że "Cholera, sam nie wiem".
Zaś wczoraj, dwudziestego szóstego to jest, zdarzyło mi się kolejne zauroczenie acz innej maści, bo najbardziej artystyczne, chociaż nie tylko. No nie, w sumie to podobnie wisielcze jak ten feblik do Bezimiennego. Nie aż tak górnolotnie, lecz na jednej z piosenek to aż łzy same mi się wcisnęły do oczu, skąd, to nie wiem.
PS Ten napięty jak własnoręcznie sklecony łuk tytuł zaczerpnęłam z naskrobanego przeze mnie właśnie obrazka kolejnego, który to przykleiłam sobie w pokoju na ścianę. A że rześko weń prawie jak na owym, to bazgrałam w mozole na dole, gdzie chociaż podkładałam co i rusz do kominka, racząc się tym wtapiającym się w tło ciepełkiem.
A jogurt naturalny, kremowy, przegryzany soczystymi pestkami granatu, jakie to jest pyszne. Ksztynę jeno, abym poczuła się w samym pobliżu od pocałunku mojego ukochanego, ideałem podkolorowanego...