sobota, 9 kwietnia 2016

Sucha łza gęstsza o dwie

Jestem już na szóstym rozdziale. W zasadzie przez większość już przebrnęłam i tak... Tylko teraz snuję się jeszcze pod tą barierą, bo niewiele brakuje i nie będzie już nic więcej do roboty. Nawet przypakowane już mam tak wszystkie aspekty, że co mi się nie nawinie, to tylko siekę jednym ciosem, okazjonalnie kilkoma. A na początku to byle co mnie rozkładało! Rozkręciło się wszystko nie wiedzieć kiedy, a i tak już koniec.
Poza tym, i to dopiero wielki dramat, dowiedziałam się, że 29 października, w sobotę, jest koncert Placebo w Warszawie! Bilety niby były w sprzedaży od połowy marca, a ja weszłam dzisiaj na tę stronę i oczywiście ogołocone już wszystko do reszty. Aż mi zaschło w gardle...
Chociaż wiem, że i tak pewnie nigdzie bym nie pojechała, tak jak też przepadł mi koncert Tame Impali w lutym, w Berlinie. O tej trasie z okazji dwudziestolecia też w sumie już wiedziałam, no ale nie, że jednak w Polsce, i to jeszcze w tym roku... Raz po raz tylko przepadają mi wszystkie okazje, jedna za drugą, tym gorzej, że ile ja z tym mogę zrobić? Może jakbym chociaż mogła sama wszędzie jeździć, mając pewność, że nagle mi nie odbije, a jakoś w ogóle jeszcze tego nie czuję, przy byle okazji powalają mnie te miotające się pęta tragicznej słabości. Zdałam sobie z tego boleśnie sprawę znowu, kiedy wczoraj byłam (niestety acz rzecz jasna z matką) na przesłuchaniach konkursowych w miejscowym teatrze. Oczywiście było bardzo kameralnie, nawet kameralniej, niż bym się spodziewała, mimo iż ten dom kultury ze względu i na rangę miasta jest wymownie niszowy. Za długo się żenili z ustawianiem oświetlenia, tak że z pół godziny chyba było poślizgu, a potem nagłośnienie jeszcze kulało, bo przy wyższych tonach aż głośniki buczały i kilka razy poważniej się zastanowiłam, czy za sekundę nie pękną mi bębenki.
A wystąpiło tylko kilkanaście dziewczyn, chłopak żaden nie śpiewał, tylko niektórym akompaniowali na klawiszach. Wszystko w sumie na jedno kopyto, czyli fragment egzaltowanej recytacji i dwa utwory, wszystko to poezja śpiewana, głosy wszystkie te niewiasty miały raczej podobne, po prostu jedne fałszowały więcej, inne mniej. Ale ogólnie było to przeżycie bardzo smaczne i na pewno przewijające się przez ten najgłębszy, najbardziej wrażliwy i czysty rewir duszy, przynajmniej w moim odbiorze.
Gdyby tylko ten fatalny wzrok, okropne kręcenie się w głowie i ogólnie jakby to wewnętrzne wepchnięcie pod duże ciśnienie, albo ciążące odciąganie od podtrzymywania własnej świadomości, nie wiem, przecież nigdy nie potrafiłam tego sprecyzować... Jakieś opętanie okropne, znowu, w każdym razie - to na pewno i doceniłabym coś takiego w pełni, a tak to było to bardzo uszczuplone i cały czas musiałam tylko toczyć walkę sama ze sobą, czy raczej tym, co tak działa na tę mnie wewnętrznie.
I mogąc coś takiego ledwo znieść, tym bardziej zapiekła mnie myśl, że jak w ogóle mogę marzyć o pojechaniu na jakiś koncert, a co dopiero przeżyciu go w całości... Jakbym tylko mogła poradzić coś na to jakimkolwiek działającym środkiem, to użyłabym go bez wahania. Żeby tylko istniało coś takiego i było osiągalne dla mnie!!! Tak jak te zaklęcia, przychodzące mojemu Namenlosemu z taką wprawą i imponującą lekkością...