Tam ponoć posłany został ten Śniący, a raczej podająca się za niego szkarada w postaci wielkiego pełzacza, co za paskudztwo. Namęczyłam się okropnie, żeby wreszcie przejść tę grę. W sumie tylko dla samego wcielania się w Bezimiennego było warto, bo dla gęstej, splątanej sieci zbugowania, fabuły samej w sobie czy wyczerpującego i niewymiernego do sił użerania się z bestiami różnego pokroju to nie. I zajęło mi to akurat pięćdziesiąt godzin, tam z minutami, a pewnie jakby odliczyć to nieogarnięte kręcenie się tam i z powrotem, to wyszłoby i o połowę mniej, albo niewiele ponad trzydzieści. Od razu postanowiłam sobie, że za drugą część się już nie biorę, chociaż po jakimś czasie i tak pewnie i w niej będę siedzieć tak jak i w pierwszej, zwłaszcza, że ponoć jest nawet ciut lepsza, ale nie mnie jeszcze to oceniać.
Ale to dopiero głupie! Bo po obejrzeniu sobie wczoraj The Basketball Diaries nawet mnie natchnęło, żeby trzymać się precz od tego komputera i internetu w ogóle (ha!), a mimo wszystko pisać ciągle to, co bym pisać mogła, i rysować więcej, uczyć się dalej francuskiego na własną rękę i w ogóle. Tymczasem jednak mimo całej inspiracji, którą wyssałam z tego fascynującego filmu, coś jednak dławi mnie i to tak niewysłowienie, i czuję się przy tym tak parszywie, że i tak nic z tego. Chwilowa mobilizacja to skutkuje najwyżej tym, że prędko znowu się odechciewa i to na jeszcze dłużej, niż poprzednio.
Co jeszcze mnie pogrążyło okrutnie, to że zdawało mi się, że jednak zbijam wagę sukcesywnie acz bardzo powoli, ale iż cudów nie zdziałam, to dzierżę jakoś mężnie ten oręż świętej cierpliwości. I niezachwianej wytrwałości, tylko przelotnie podszywanej paranoicznymi zakusami.
Tymczasem nie tylko stanęło wszystko w miejscu, ile nawet mam wrażenie, że znów wezbrało, przynajmniej według wagowego wyświetlacza i jego szydzących mi w oczy cyfr.
Oczywiście, może to coś mi się pomyliło, i jednak tej paranoi roi się więcej we mnie, niż bym przecież bezsilnie wolała, lecz jednak dołożyło to porządną cegłówkę zniechęcenia do i tak wleczonego przeze mnie już pod górę szczerze wykańczającego tobołu tragicznej codzienności...
Nawet, o zgrozo, muzyka już zaczęła mnie nużyć, a przynajmniej nie nawiązuję z nią od razu tej osobistej, unikalnej więzi, co zwykle; a to już blisko skrajnej beznadziejności, aż przypominam sobie niestety ten żałosny okres sprzed roku, Boże, uchowaj, co się ze mną dzieje, skoro pewnie chciałabym dobrze, a tkwię tylko w zastygłej jak zwęglony bazalt niemocy, rozkruszona całkiem na pył, obumarła wewnątrz, a mimo to wciąż cierpiąca nie wiadomo co i targana tym nieokreślonym opętaniem?
Every day, every breath is wasting time until my death...
Dostrzegłam takie stwierdzenie jednej z losowych osób żyjących przypadkowo podczas i mojej sromotnie chybionej egzystencji, pod jedną z losowych piosenek, które nie wiedzieć po co, ostatecznie, zdarzało mi się tak dogłębnie przeżyć.