wtorek, 12 kwietnia 2016

Pancerz stalowych łusek z opalizującego turkusu

Tak pomalowałam sobie paznokcie, zmieszawszy wedle własnej kreacji dwa kolory, czego efekt wyjątkowo przypada mi do gustu na każdym kroku, choć jeden nie omieszkał się już zedrzeć, demonstracyjnie obnosząc się ze swoją obojętnością wobec mojego czczenia estetyki.
Tak, taka właśnie będę, przejrzałam te żałosne wpisy i postanowiłam znowu ocenzurować te rażąco bezsensowne wstawki, tchnące niepotrzebnie zaperfumowaną zgnilizną.
Poza tym, napoczęłam nawet tego Gothica II, ale trudny jest jak diabli, znowu jak w pierwszej: z początku nawet zbytniego progresu nie idzie zrobić, bo ciągle jest się za słabym, za to później pewnie zagarnia się tyle siły, że aż na nic się ona nie przydaje, takie to właśnie niesmacznie niewymiernie, nie żebym była wybredna, bo w Bezimiennego nadal bardzo przyjemnie się wcielać, obserwować go, a jeszcze lepiej słuchać, słowem, rozczulająca acz wysoce inspirująca postać. Nie to, co ta spersonifikowana żałość, której boleśnie, tak cierpko doświadczam wyszedłszy z podobnych, bardzo wewnętrznych przeżyć. Jak chociażby pseudoterapia u tamtej kobiety, przebywanie na co dzień z dwiema innymi, choć przynajmniej nie cały czas, weekendy niestety ledwo, ledwo znoszę z wiadomych wzgędów, ale może jak ten krzyż osiąga już swój maksymalny ciężar, to i nic już się na niego nie dowali, chociaż wciąż doświadczam, że jednak nie i zresztą cały wszechświat, jak szeroki to ma to w swojej uniwersalnej dupie. Tak głęboko, jak nawet ludzie nie dowiercili się jeszcze do jądra Ziemi, w skali odpowiadającej. I jeszcze te przewidywalne, beznadziejne próby jakiegoś bliższego kontaktu, choć na odległość, spełzające dramatycznie na niczym, za każdym razem. Widocznie zupełnie nie w te rejony trzeba się zapuszczać i nie wśród takiej mentalności i desperacji szukać, bo najwyżej można dostać depresyjnej czkawki, z krwistymi wyziewami z duszy bluzgającymi przy każdym odbiciu. Stąd też uparłam się przy zakreśleniu takiej cenzury wstecznej, ile już razy podejmowałam podobnego, ciążącego mi narzędzia, a to i tak obierki po jabłku warte. Albo i jeszcze mniej, całego tego zagubionego, dudniącego dryfu przez czasoprzestrzeń na opiłku zwapnionego, roztartego po pękniętym chodniku kundlego ekstrementu.