Skoro idzie przeżyć po tak tragicznych błędach, to będę żyć. Dzisiejszy dzień nie był nawet taki zły. Po wczorajszej histerii już skrajnej przeszło widocznie, co miało przejść.
Szkoda tylko, że z tyloma demonami teraz trzeba żyć. Że nie potrafił mnie pokochać ktoś, kogo ja już zaczynałam kochać bardzo (a nie powinnam?). Że nigdy już nie będzie mnie łączyło z nim to, w co tak bardzo chciałam uwierzyć i trzymać się tego. Że po prostu tak bardzo, bardzo się myliłam, i że to się dzieje zupełnie naprawdę, a nie mam lepszego wyjścia, niż pogodzić się z tym teraz. Że mimo rozbudzonych już moich ekscytacji i pragnień i wszystkiego, nie będę jeszcze długo z nikim tak blisko, nie będę się całować, ani tym bardziej... Za to ten następny on będzie przynajmniej kochał mnie naprawdę, i chciał tego, i będzie poważny.
A że też będzie mógł po prostu wszystko zaprzepaścić, nawet jeśli będzie kolejną osobą, której tak bardzo zaufam i naiwnie nie będę o nic takiego podejrzewała, to już nie mogę wykluczyć. No i najgorzej.
Ale skoro muszę to zaakceptować, to muszę. Chociaż to gorzkie tak niesamowicie, że nigdy takiej goryczy dotąd nie zaznałam. Coś wstrętnego. Okropnego.
Długo jeszcze, długo najwidoczniej mam być sama. Ale może warto, jeśli tylko następny raz ma być słuszny, w końcu, i dopiero ten jedyny najwłaściwszy. Że nie będę dla niego już dziewicą, trudno. Zmuszona jestem nie przywiązywać do tego już takiej wagi, jak przywiązywałam. Dużo rzeczy w ogóle wbrew sobie musiałam przewartościować, ale co by innego.
On przynajmniej będzie pierwszą i jedyną osobą, z którą kochać się będę z miłości, nie z chęci tylko jednostronnej i w ogóle niewystarczającej nawet. Jak tak teraz myślę, i to nie bez ogromnego bólu, o tej goryczy piekielnej nie wspominając, ale co. Chciałabym tak bardzo nie żałować, i żeby mi przeszło tak na dobre. A tu ciągle shakin' shakin'. Jak dobrze, że Agatka jedna chociaż mnie rozumie, tak fajnie nam się dzisiaj pogadało. A, no i moja siostrzyczka, też skarb. Ja naprawdę trafię w końcu na tę drogę, na której zostanę już na resztę życia. Razem z kimś, na zawsze, i tak naprawdę. Przykro mi o tyle, że zawsze, ale to zawsze wolałam być od początku jak najlepsza dla niego, a przytrafiła mi się nieszczęśliwie osoba aż tak niewłaściwa. I sama tylko na tym ucierpiałam, całą sobą, jak tylko mogłam. Pomijając już to fizyczne skalanie, to na swoim wnętrzu właśnie, przede wszystkim. No i co? A trzeba żyć dalej, mało tego jeszcze, żyć dobrze. Więc będę.
Już w ogóle, że siostra jest mądrzejsza ode mnie, a mówi że to nie we mnie problem tylko trafiłam na złą osobę, to jak najbardziej ma rację. Tak po prostu. Nic tu więcej do dodania.