niedziela, 22 listopada 2020

Rębiczerepy

 Wczoraj był fajny dzień, a dzisiaj znowu chujowy.

Wiem, że bywam okropna i nieznośna, i sama siebie za to nienawidzę, ale chyba kochająca cię osoba nie powinna z tego powodu od razu mówić ci najgorszych rzeczy. 

W takich chwilach jest mi po prostu strasznie smutno, żal i jestem jednocześnie rozgoryczona i zła. I czuję, jakby naprawdę wszystko było chuja warte i albo nie warto w ogóle w ludziach pokładać nadziei, albo to ja jestem po prostu przeklęta i mi zawsze nie będzie się na dłuższą metę układało. Okropne uczucie i brak słów, żeby je w ogóle opisać.

Brzuch mnie boli i same marszczą mi się brwi na myśl o tej beznadziei, powszednim znoju i nieogarnialnej rozbieżności, rozstroju, który z rąk się wymyka i chyba się prędzej pęknie z bólu na pół, niż sklei to wszystko do kupy. Gówno.

Ale tę piosenkę lubię. Jest ważna. 

środa, 11 listopada 2020

Dzień Wkurwu

Ciąg dalszy psucia sobie humoru i krwi w żyłach w ogóle. W razie by komuś akurat było za wesoło, jak w jednym odcinku Boczkowi, świętej pamięci już zresztą.

Generalnie to sytuacja przedstawia się tak, że na całym świecie już od grubo ponad pół roku panuje ta zasrana pandemia wirusa, a w kraju, w którym żyję sytuacja jest szczególnie zjebana, ponieważ a) jest wszędzie czerwona strefa i wszystko jest w pizdu pozamykane, b) rząd przebrzydły i plugawy przepycha jakieś odrażające ustawy, przez co na mieście jest burdel, protesty, konwoje policyjne, brud, smród i żenuwa, c) wśród pozamykanych przybytków są też uczelnie, więc zdalne nauczanie babci sranie welcome to, i d) większość potencjalnych miejsc pracy, przez co kurwa dokładnie jest tak jak czarnowidziłam jeszcze w Holandii i tej pracy tu NIE MA i nie zanosi się na nią, przez co również jest bieda, nocne mary i zgrzytanie zębami. No i e), ponoć w ogóle szykuje się kolejny dojebany lockdown, jakby za mało jeszcze wszystko było zatkane, przytkane, stłamszone i zduszone maseczką na ryj. 

A spośród rzeczy, które wkurwiły mnie konkretnie dzisiaj, to po pierwsze jebane 980 zł wybulone na mechanika, który niby miał nie zdzierać, a jak się okazało, zdziera, i chuj w dupę wszelkiej pazerności i dojeniu biednych. Jakby nam nie dość brakowało już na czynsz i jedzenie. No krew człowieka zalewa z tymi cenami naokoło, no szok, ja to w szoku byłam jak usłyszałam o tym tysiącu, aż mi w oczach pociemniało i do tej pory się jeszcze dobrze nie uspokoiłam. Doszłam do wniosku przy okazji, że zdecydowanie moim dominującym temperamentem jest już od pewnego czasu choleryk, nie melancholik, i w sumie to też nie tak dobrze, choć może i trochę lepiej niż z tą okropną melancholią.

Drugie, to te Simsy zasrane średniowiecze, gdzie tak się cieszyłam już, że sobie pogram, no i trochę od nowa pograłam, aż tu dzisiaj mi wyjebał jakiś #błąd w dopiero co utworzonym królestwie. Lepsze to, niż zbugowanie się całej gry albo zaawansowanego już królestwa, ale no kurwa żal mi strasznie dupę ścisnął, bo z godzinę albo dwie customizowałam sobie salę tronową i wyszedł naprawdę fajny efekt, i królową też sobie stworzyłam fajną, i pomyślałam sobie: o, ale fajnie, ale sobie pogram. No i kurwa sobie nie pograłam, bo zapis się zjebał i cała moja praca i wena twórcza poszły w pizdu.

Kolejne co, chociaż to już jest na rzeczy od paru ładnych dni, to ta zasrana logika, którą muszę zaliczyć na tym cholernym trzecim roku, który niby miałam już mieć zdany, a tak naprawdę zdaję kurwa z trzeci raz już chyba. Jak z drzazgą w dupie z tym. A ta logika to wielkie kurde zło, gówno, którego ni w ząb nie rozumiem i tylko mi miesza w głowie, jebana matematyka, której zawsze nienawidziłam, nie ogarniałam ani jedną swoją komórką i tylko dostawałam pierdolonej zgagi i bólu dupy. I tym razem też tylko łzy wkurwu mnie pieką w oczy, jak próbuję z czegokolwiek się w tym rozeznać. Żeby było śmiesznie, oczywiście Dominik spojrzał na to dwa razy i wszystko skumał, tylko mu ciut z angielskiego wyjaśniłam. I jak tak dalej pójdzie, to nieironicznie on za mnie siądzie przed komputerem i będzie ten egzamin pisał, bo ja nie mam nerwów. 

Z miłych rzeczy to dzisiaj finał Twojej twarzy 13 sezonu sobie obejrzałam i był zajebiście dobry, ale to dwie godziny szczęścia dla mnie, a w międzyczasie i tak wkurwiające sekundy reklam i zacinającego się internetu. Poza tym to naprawdę mam chujowy humor. Ogólnie nie mam złego nastawienia, czuję nawet niezłą wytrzymałość i determinację, ale jednak przejmuje mnie obecnie taki wkurw, bezsilność i jebane zniesmaczenie.


czwartek, 24 września 2020

Użeranie się z wiatraczyskami

 Taką akcję miałam, że to się aż prosi o nagłośnienie, pomstę z nieba i publiczne potępienie z wyciągnieciem konsekwencji karno-moralnych. Właściwie to Dominik miał tę akcję jako właściciel auta, ale ja się poczuwam tym dotknięta w równej mierze. 

Otóż zwykła rejestracja auta. Prosta sprawa, co nie? Nawet, jak to auto zza granicy, jak w naszym przypadku. Dopiero co zresztą znajome kupowały kię w Holandii i jakoś pojechały do Polski i udało im się wszystko elegancko dopiąć i zarejestrować. No, normalna sprawa, co w tym trudnego, można by rzec. 

Widocznie jednak my nie doceniliśmy Warszawy w jej misternym, obezwładniającym spierdoleniu i przodowaniu w utrudnianiu i obrzydzaniu życia zwykłym, szarym ludziom, takim jak my. 

Ale od początku: na rejestrację samochodu w Polsce mieliśmy dwa tygodnie od momentu zakupu. Czyli, póki wyjechaliśmy z Holandii, posiedzieliśmy parę dni u rodziców i dopiero dotarliśmy do Warszawy, został tydzień okrągły na dopełnienie wszelkich formalności. Wszystko szło raczej sprawnie, Dominik jeździł po warsztatach i mechanikach, przeglądał internety, kupował potrzebne duperele, ogółem no trochę urwanie głowy, ale dzień po dniu dokładało się cegiełkę do pomyślnego przejścia przez samochód przeglądu. (Tu warto napomknąć, że w Holandii samochód dopiero co przegląd przeszedł, ponieważ faktycznie jest w świetnym stanie, ale w Polsce, jak to w Polsce, nawet nie sprawdzą czy pasy w aucie działają, tylko wyszukają najdrobniejszą pierdołę, żeby wydoić hajs na "dorobienie" czy "naprawienie" czegoś. Dominik na szczęście nie dał się wydoić, przegląd został zaliczony, ale i tak mogli już sobie darować szukanie dziury w całym i po prostu z miejsca ten przegląd podbić, bo na dobrą sprawę i tak nie było się do czego przyczepić)

Tak więc auto przegląd przeszło, dokumenty skompletowaliśmy, a tak naprawdę to Dominik to wszystko poogarniał. I już wszystko zmierzało ku szczęśliwemu udaniu się do urzędu, by z uśmiechem na ustach zarejestrować swój samochodzik przy pomocy uśmiechnętego urzędnika, który z chęcią cię obsłuży, potraktuje miło i z uprzejmością i jeszcze zaproponuje kawę. I ja tu nie koloryzuję ani nie wymyślam jakichś scen z filmu, tylko w Holandii, jak i w każdym normalnym, rozwiniętym kraju, tak to właśnie wygląda. 

Tymczasem zderzyliśmy się z zastraszająco absurdalnymi realiami polskiej BIUROKRACJI, tonącej w papierologii i organizacyjnym pierdolniku. Więc tak: Dominik ma wszystkie dokumenty. Co śmieszne, kartek jest z dwadzieścia, a nie jedna, tak jak przy załatwianiu auta w Holandii, ale już mniejsza z tym. Jest w tych dokumentach dosłownie wszystko: trzeba by nie wiem jakim być chujem, żeby szukać w tym jakichś braków zamiast po ludzku to przyjąć i najzwyczajniej auto zarejestrować. 

Ale nie: odsyłają Dominika, że jedna linijka jest zła na dokumencie; jakiś tam numer zamiast innego. Gdzie można by ten numer sobie najzwyczajniej na tej kartce napisać, skoro miejsca jest w pizdu. Ale NIE; co musieliśmy zrobić? W pośpiechu edytować cały ten dokument, żeby tylko w jednym miejscu dopisać ten jebany numerek; potem to szybko wydrukować, i jeszcze, co najlepsze, zapierdalać drugi raz do tłumacza przysięgłęgo, żeby tę nową wersję też podbił. Na całe szczęście przynajmniej ta pani tłumacz okazała się człowiekiem, przyjęła od razu, pomogła, nawet powiedziała, że w tym urzędzie chyba są nienormalni (bo są), ale i tak za całą imprezę musieliśmy wybulić dodatkowe pięć dyszek. 

No to lecimy dalej: szybko z tym dokumentem wracamy do urzędu, bo niedługo zamykają, Dominik tam idzie, zabiera ze sobą nawet te kartonowe tablice z samochodu, bo mu kazali. Wraca. Nie zarejestrowali, bo dalej im czegoś kurwa brakuje. W tym momencie to i ja się wkurwiam już poważniej i idziemy tam razem. W urzędzie oczywiście ponura makabra, trzeba oczywiście czekać jak na wielką łaskę i dogadanie się z którymkolwiek pracownikiem gorsze jest niż brnięcie przez gęsty muł. Jedna paniusia w ogóle nas nie chce obsłużyć i każe czekać na "kolegę", który to kolega ociąga się w chuj i każe na siebie czekać długie minuty, przez które poziom mojego wkurwu już omal nie wypierdala poza skalę pojęcia. W końcu przychodzi, i zaczyna się pierdolenie: że tu się nie da, że tego brakuje, że tu jakaś kurwa konfiskacja ?? oryginalnych dokumentów, że tu mogą być problemy ze skarbówką, że tu musi być inaczej załatwione, że tu to już nie wiadomo, chuj wie co bla bla bla. Głównie to chodziło o brak jakiegoś jednego jeszcze wydrukowanego dokumentu, którego w ogóle Dominik nie dostał, chociaż miał potwierdzenie i jego nadania, i kurwa odbioru, i jeszcze z banku dowód opłacenia tej całej akcyzy. 

Każdy normalny człowiek by zrozumiał. Ale mówimy tu o polskim urzędniku, i to na domiar złego w pierdolonej Warszawie. Więc nie, auta się nie da zarejestrować, znaczy możemy na własne ryzyko, ale to na pewno poniesiemy odpowiedzialność karną jak się w urzędzie skarbowym nie będzie zgadzało, a nie będzie, bo w papierach dalej jest coś nie tak. 

Więc, wypierdoleni już całkiem z laczków, wychodzimy z tego burdelu i co, no dzwonimy do skarbówki śródmiejskiej. Oczywiście wielki problem z dodzwonieniem się, pół godziny pierdolenia automatycznej sekretarki zanim w ogóle ktoś łaskawie podniesie tę słuchawkę. I okazuje się, że to i tak nie ten urząd, że to trzeba na ursynów. Więc dzwonimy na ursynów. Tam w ogóle amen, nikt nie odbiera, sygnał się ciągnie i ciągnie w kosmos, więc zbieramy się tam jechać, bo już po piętnastej i w niecałą godzinę zamykają. Oczywiście jeszcze godziny szczytu, więc z wielką przyjemnością uczestniczymy sobie pół godziny w gramoleniu się przez w chuj zakorkowaną Warszawę. W międzyczasie Dominikowi udaje się do tych chujów dodzwonić, ale tylko po to, by niczego się nie dowiedzieć, bo nikt nic nie wie; jedna baba przekierowuje go do drugiej, ta druga twierdzi, że to chyba pomyłka, bo ona nic nie wie, jeśli już to wie taki kolega, ale go nie ma bo już poszedł do domu. 

No i po co kupować bilety do cyrku?

Jedziemy więc do tej skarbówki ursynów, która notabene jest na Mokotowie, because fuck logic. Po zmarnowaniu jeszcze paru ładnych chwil na znalezienie jakiegokolwiek dozwolonego miejsca do parkowania - bo, jakże by inaczej, wszelkie spoty parkingowe ciaśniutko pozajmowane jak okiem sięgnąć - Dominik idzie do tego szarego molocha, podczas gdy ja zostaję w aucie starając się ochłonąć, wciąż czerwona od wkurwu. I co - Dominik całuje klamkę, bo urząd nagle czynny do piętnastej! Ta-dam! 

Podsumowując, jeśli jakkolwiek tl;dr: mimo wszelkich starań, i tak chuja załatwiliśmy.

Auto ma pozwolenie do dzisiaj, by jeździć na rejestracji eksportowej, więc od jutra znowu zaglądnie nam w dupę konieczność łażenia z laczka/ męczenia się w miejskiej. Mimo, że autko JEST, dokumenty do niego wszystkie (a nawet więcej) SĄ, ale kraj twój znowu ci pokazuje figę z makiem z pasternakim i serwuje plątaninę nerwów i kurewski skok ciśnienia na przywitanie! TA-DAMM!

I potem dziwić się, że człowiek chce pierdolnąć to wszystko. I spierdolić za granicę. Gdzie mało powiedziane, że się żyje lepiej i godniej - tam się żyje po prostu NORMALNIE. 

Aż z tego wszystkiego Dominik pojechał pić z ziomeczkiem, a ja poszłam sobie na wędrowny shopping, kupiłam kilka smakołyków i teraz będę w najlepsze czilować w łóżku przed laptopem. Ale przy tym pisaniu to aż uwalałam klawiaturę kawałkiem loda, bo mi się rozpuścił i ciapnął na obudowę, ble.

środa, 16 września 2020

Gołąb w garści

Brakuje mi takiej pozytywności w życiu. Ludzi, którzy bardziej zachęcają do życia, niosą nadzieję, dodają otuchy, skrzydeł i fantazji. A nie zniechęcają, przepełniają wątpliwościami, obciążają zmartwieniami i psują humor. Naprawdę już wolę nawet przesadny i idiotyczny optymizm niż doszukiwanie się dziury w całym i obrzydzanie życia. A najlepiej to być i racjonalnym i trzeźwo patrzeć na świat, i jednocześnie podkreślać zawsze jego jasną stronę, podchodzić optymistycznie i nie praktykować bezproduktywnego zamartwiania się i obarczania tymi zmartwieniami innych. Tego naprawdę momentami brakuje. Zwłaszcza gdy jak na zmowę osoby naokoło mają humory, zgryza i wiecznie zgagę o coś. 

środa, 26 sierpnia 2020

mój album #9


A tak nawiasem mówiąc, to najulubieńszy mój jednak byłby ten ósmy. Nie bez powodu właśnie pod ósemką - ósemka nieskończoność, bo znaczący dla mnie wszystko. A i siódemka najszczęśliwsza, też nieprzypadkowo, bo przyszczęściła mi moją drugą połówką. 
A ten dziesiąty album, nie wiem, jeszcze nie ma do kolekcji kolejnego takiego, którego bym tak obsłuchała i umieściła w całości głęboko w serduszku. 
 

Uups. Nie umiem liczyć XD Tu jest jednak ten dziesiąty album.


 

mój album #8


 

mój album #7


 

czwartek, 6 sierpnia 2020

KryptoniMy_na_pal(eci)arni

Nad niektórymi miastami to jeszcze muszę pomyśleć, bo kminiłam i myślałam, ale nic wymyśleć nie mogłam. Np. Seul, Delhi, Kair, Buenos Aires, Zurych, Pretoria to już były. Mińsk dalej jest. Ja Szanghaj. Wymyśliłam Odessę, Lucernę, Niceę, Władywostok, Miami, Nowy Jork, ale kilka jeszcze muszę utrafić takich, żeby mi pasowały. 

poniedziałek, 13 lipca 2020

Nieuwedad

To może wpisik, co? Na jutro na 10 do pracy. Rano, oczywiście; zmiana jest tu teraz jedna, jak i dwa lata temu. Bo nie wspominałam, że zmyknęliśmy znowu do Krajów Niższych na chłodnie? Za eurakami?
Cel główny nasz, to zarobić na autko. A przy okazji zdobyć trochę grosza na życie codzienne, bo przez warszawskie nędzne bezrobocie ledwośmy się ostatnie miesiące utrzymywali na powierzchni. 
No ja to tu odżyłam. Za stolicą w ogóle nie tęsknię. A jeszcze teraz były wybory i wyszło no jak, chujowo. Aż się nie chce wracać człowiekowi do tego ciemnogrodu. Gdyby nie to tylko, że u siebie jednak swojsko, a na obczyźnie to nie raz i luksusy nie zastąpią potęskniwania za ojczyzienką. 
To dobranoc, bo ja umyta już, pachnąca w łóżeczku, wygodniutko, najedzona, do snu niedługo. A za oknem uchylonym życie towarzyskie się toczy przy dopalonym już grillu, gdzie i ja posiedziałam swoje. Siedzi tam jeszcze Dominik, siedzą dziewczyny, siedzą i goście, para, która jeździ tu sobie motocyklem. A mi jeszcze włosy pachną tym dymem sosnowym z grilla, bo szyszek dorzucałam i nie zwietrzało. A włosów już na noc nie myłam, bo w mokrych to się nie położę spać.

niedziela, 24 maja 2020

W chwilach kiedy po prostu mam dość i chce mi się umrzeć

To prawda jest kurwa taka, że tylko i wyłącznie muzyka jest w stanie choć trochę mnie uspokoić i dodać nadziei. Choćby nie wiem ile człowiek się łudził, że to drugi człowiek jest najważniejszy. Widocznie nie w moim kurwa przypadku. Naprawdę. Jak miałam jeszcze tylko muzykę, a było to wspaniałe, to ja i tak tęskniłam za czymś wspanialszym, że miłość, związek, rodzina, szczęście. A gówno. Wychodzi, że to wszystko jest tak zprozaizowane, że tylko rzygać się chce, i jeśli szczęście, to tylko w jakichś wyjątkowych, beztroskich chwilach, których to zjebane, prawdziwe życie oszczędza. A muzyka jest zawsze wyjątkowa, zawsze jest dla mnie, i kurwa dlatego jest idealna. Widocznie lepiej być oderwanym od rzeczywistości niż szukać jakiegoś pocieszenia w tej spierdolonej, żałosnej kurwa rzeczywistości, i jeśli już, to naprawdę nic innego jak muzyka jest w stanie przekonać mnie, że może jeszcze warto trochę pożyć. Jedno tylko jest w tym najsmutniejsze, że nie można ciągle piosenkami żyć i trzeba powracać do tej chujni rzeczywistej codziennej.

poniedziałek, 11 maja 2020

Rezygnacja

Przymus wiary 
Jak znaleźć mobilizację?
Skąd czerpać siłę i chęci?
Potyczka z samą sobą / własnym wnętrzem 
Cena poświęconego czasu

sobota, 2 maja 2020

Wróżenie z nadszarpniętego ścięgna

Trochę pomarudzę. Ale tak w granicach tolerancji.
Studia, studia studia - jak mi się nie chce. Jak bardzo nie chce. Najbardziej to mi się nie chce czytać tych wierszy i innych wypocin na te zajęcia amerykańskie, i potem jeszcze je omawiać, no tak jakoś one mnie nie obchodzą. Tak samo tych rzeczy o Sherlocku, może i to jest ciekawe, ale i tak nie zajmuje mnie jakoś bardzo i też nie chce mi się ślęczeć nad czytaniem, oglądaniem i potem recenzowaniem tego. Niech zgniję, nie chce mi się. A już najbardziej ze wszystkiego to mam w poszanowaniu ten kurs o historii protestantyzmu, na gwizdek ja się na to zapisywałam, matko bolesna. Co jak co, ale do tej pory wymęczyłam tylko jakąś jedną response do jednego tematu i ni cholerny nie mogę się zebrać do nadgonienia materiału z tego dziadostwa. W dodatku po miesiącu dostałam mocno doczepliwego maila z oceną na trzy plus, co w ogóle mnie już zniechęciło. Są tam jeszcze jakieś męczyprzedmioty typu składnia, gdzie też trzeba czytać jakieś nudy i potem bawić się w ćwiczonka, ale to jeszcze nie jest najgorsze. Zdarzą się, owszem, jakieś zagadnienia naprawdę z dupy że nie lza rozkminić i np z jakiegoś przechuj trudnego gównoquizu dostałam marne 50 parę procent, ale generalnie idzie te syntaksy strawić. Tak samo historię jęz ang, wcale to nie jest takim piekiełkiem (h.e.l., hehe) jakby się wydawało. Bywają też trudne orzechy do zgryzienia, ale dramatu nie ma. Co tu jeszcze, a no jest ten wykład z filozofii, którym też od początku semestru nie zainteresowałam się ani na mgnienie oka, albo akademickie pisanie, które choć nie najtrudniejsze, to jednak też mnie nie zachęca perspektywą mozolnego wpykiwania na klawiaturze treści eseju, o którym do tej pory mam dość niejasne pojęcie i szczere pisać mi się go w ogóle nie chce. Jeszcze jakbym mogła tak od siebie z serca pisać to luz, ale jak co rusz trzeba na siłę wciskać te cytaty, odniesienia, przypisy i inne treści naukowe to trochę już rzygać się chce.
Pierdzielę to. Ale dosłownie to nie mogę, bo ile razy można spalać te przeklęte studia na panewce. Jakbym teraz tak machnęła ręka, to amen w pacierzu, już bym definitywnie musiała poszukać sobie jakiejś innej drogi w życiu niż to zamierzone zostanie tłumaczem. Dalej nie wie nikt, czy to dojdzie do skutku, ale innego pomysłu i tak nie mam. 
No tak, można by napisać książkę, ale niestety moja motywacja i wena pod tym kątem jest praktycznie martwa. Lepsze to zawsze od pisania akademickiego, pewnikiem, ale i tak musiałoby trzymać się pewnej formy, spójności, chronologii, konsekwencji i takich tam. Zbyt sflaczałą i zgnuśniałą mam dupę teraz, aby ją mocno spiąć do tak górnolotnego przedsięwzięcia.
Poza tym, boli mnie ząb - w zasadzie dwa przednie, a w zasadzie to wszystkie prawie, ale te jedynki górne najbardziej. Od dawna już je mam ukruszone i nadwyrężone, a teraz doszło dodatkowe podrażnienie i jeden w ogóle jakby mi nadpękł. No pięknie.
Okulary dalej noszę te stare rozdupcone zarysowane, przymocowane teraz na nić, taśmę i wykałaczkę. Trzyma się jakoś, by wyrazić to klasykiem: chujowo, ale stabilnie.
Tak w ogóle, to czytałam na internetach o ciąży i właśnie taki ząb na przykład to by trzeba wyremontować zanim się jeszcze płód zalęgnie w macicy. Tak samo jak się bierze leki na banię, też z nich powinno się wyjść przed poczęciem kaszojada, bo inaczej te syfy z leków przenikną w brzuchu do niego i zdałnią, a tego nikomu nie potrzeba. Z drugiej strony, ja tak osobiście to nie chciałabym znów dostać takiego nawrotu jak po ostatnim odstawieniu leków. Jeśli już, to daj Boże aby się odstawiły tak na dobre i bezpowrotnie, wtedy to i w zdrowiu można poczynać sobie bombelka. No kwestia materialna to już inna sprawa, bo i najlepiej po tych studiach być niż w trakcie, no i przychód finansowy mieć jakiś stały zamiast niestabilny z jakiejś chujowej pracy, albo w ogóle żaden z powodu bezrobocia. W domu swoim, nie na kocią łapę, gdzie cię w każdej chwili mogą kopnąć w dupę i won za drzwi, tylko w swoich własnych czterech ścianach, gdzie się człowiek może poczuć bezpiecznie, stabilnie, bo na swoim. 
Autko też by fajnie było mieć, jeździłabym sobie z Dominiczkiem jak prawdziwa żona, naszym wymarzonym, pięknym mini, a kiedyś może bym i ja zrobiła prawo jazdy, a kiedyś by bombelek zaczął z nami jeździć z tyłu w siodełku, a potem kolejny i kolejny. 
Na razie nie zanosi się na nic z tych rzeczy. 

czwartek, 30 kwietnia 2020

Editidat

Szukałam tego zdjęcia z ptasim mleczkiem, co je sobie kupiłam na początku pierwszego roku we Wro, ale nie znalazłam. W zamian zniesmaczyły mnie stare posty sprzed tych trzech, czterech lat, tak durnowato napisane, że aż korci młotkiem je rozwalić.
A tu, śmieszna rzecz, znalazłam właśnie coś, co sama napisałam już te kilka lat temu. Moje własne słowa, he he:

wtorek, 28 kwietnia 2020

W posłaniach wrzeszczą wrony

Jest przepiękna, śliczna, idealna pogoda. Ale ogólnie nie jest dobrze, przynajmniej teraz.
Wyszłam sobie sama nad stawik. Jedno ze znośniejszych miejsc w tej parszywej Warszawie. 
Patrzę sobie na gołębie i inne ptactwo. Słodziaki. Ja uwielbiam je obserwować, a Dominika na przykład raczej nie obchodzą, wręcz uważa mój zachwyt nad nimi za śmieszny i głupi.
A że ktoś jest głupi, nieogarnięty i słaby to dostateczny powód żeby takiej osoby nie kochać, prawda? I nie można tworzyć dobrego związku z kimś, kto śpi za dlugo, wstaje za późno, gada za głośno, wszystko robi zbyt powoli i nie dość dobrze, nie jest duszą towarzystwa ani imprezowiczem, rzadko gotuje, lubi spać w dzień w pościeli, dużo gra w gothika, kiepsko ogarnia kilka rzeczy na raz, miewa trudności w podejmowaniu decyzji i wykazywaniu inicjatywy, woli siedzieć w domu niż wychodzić do ludzi, woli oszczędzać pieniądze niż nadmiernie je wydawać, często płacze i za bardzo wszystko bierze do siebie?
I co z tego, że ta osoba zawsze przekłada kogoś innego nad siebie, umie współczuć i wysłuchać, przejmuje się drugą osobą, unika kłótni i konfliktów, cieszy się drobnostkami w życiu, przykłada się do skończenia studiów, umie ciężko pracować jeśli trzeba zdobyć pieniądze, jest w stanie chodzić do pracy i zarabiać nawet jeśli druga osoba nie zarabia, jest bezinteresowna i jej pieniądze są też pieniędzmi tej drugiej osoby, ma w sobie ogromne pokłady czułości i miłości, potrafi w pełni zaufać i jest godna zaufania, potrafi męczyć się dla dobra kogoś innego, nie lubi sprawiać przykrości i zależy jej na szczęściu i zdrowiu drugiej osoby? Nieważne, prawda? Bo te złe rzeczy przeważają, tak?
Jak ktoś jest słaby psychicznie, miewa skłonności hipochondryczne i histeryczne, zmaga się od lat z problemami psychicznymi, z trudem wyszedł z brzydzenia się samym sobą, niechęcią do życia i poczuciem bezdennej beznadziei, bierze leki na łeb już od paru lat, często przytłacza go zbyt wiele naglących bądź skomplikowanych spraw w życiu, przez co słabo ogarnia, szybko braknie mu motywacji i popada w bezproduktywność, to trzeba taką osobę przekreślić, prawda? I jeszcze gnębić ją za to jaka jest i jaka nie jest, a powinna być, obwiniać, upodlać ją i zniechęcać jeszcze bardziej?
Tak się czuję, jak najgorszy debil, nic nie warty, tępy, niepotrzebny nikomu, zdolny tylko wkurwiać i przeszkadzać. Samej też mi bywało nieznośnie źle. A teraz i tego miewam dość.
Wszystko naprawdę na powrót spełza do tego pytania, żyć czy nie żyć. Zazdroszczę ludziom, do których to pytanie tak nie wraca bądź wcale jest im obce.

czwartek, 23 kwietnia 2020

Szczątki bubzoleum

Z nudów podzielę moje zajęcia uczelniane na te, co są drzazgą w dupie, czyli obeszłabym się całkowicie bez nich, i takie nawet uczable - albo wręcz całkiem ciekawe, albo przynajmniej ujdą.
No wiec: pisarstwo amerykańskie - drzazga w dupie
pisanie tekstów krytycznych które faktycznie jest plotkowaniem o szerloku holmsie - drzazga w dupie
filozofia - drzazga w dupie, z Natalią wykłady były mucha nie siada, ale ten semestr to porażka
protestantyzm brytyjski - drzazga w dupie
historia anglii - sama treść treść to może i drzazga w dupie, ale forma dzięki prowadzącej prof babci Emmie jest spoko uczable
historia angielskiego jezyka - tu mam mieszane uczucia bo niby drzazga w dupiu i nie chce się do tego siadać, ale jak już siądę to się wkręcam, przecież po pierwszych zajęciach w ogóle miałam spontaniczną zajawkę że się nauczę staroangielskiego - hehe, no raczej nie
składnia wykład i ćwiczenia - uczable, chociaż mają swoje strony pt. wtf??ee to prowadzący chociaż fajni, babka dobrze tłumaczy drzewka a gościu wkleja śmieszki do prezentacji 
pisanie akademickie - w sumie na gwizdek to komu, ale specjalnie drzazgą w dupie nie jest, jedyne co to czasochłonne, zwłaszcza przy moim rozmemłanym stylu operowania słowem pisanym - w dodatku kurde angielskim, ale niech będzie że uczable
analiza konwersacji - też często wtf i muszę wytężać banię ale ogólnie to uczable
fonologia - to najbardziej uczable ze wszystkiego, i wykłady i ćwiczenia - złoto, szczerze to bym mogła zostawić tylko to i ew. syntaks plus historię angielskiego a cała reszta mogłaby pójść sobie w pizdu i nie zawracać mi w ogóle głowy
Piszę sobie nawet na karteczce dzień przed: zrobić to i to. Potem dzień ten nadchodzi, pamiętam o tej karteczce, ale i tak nic nie robię, tak jak teraz, po całym jałowym dniu zakopawszy się już w kołdrę. Zrobiłam dzisiaj pranie, umyłam włosy, poszłam z Dominiem na spacer, a tak to przetrawiłam godziny na graniu w gothika. Gram sobie teraz paladynem i np dzisiaj konsekrowałam sobie miecz i skroiłam nim przywódcę orków skitranego w jamie pod miastem, oraz innych orków rozbitych w grupkach po całej wyspie. Naprawdę nie chce mi się produkować za bardzo do tych zajęć gdy to wygląda, jak wyglada: te ciśnięcie online to nie jest kurde mój tryb. Nie mam motywacji. Jeszcze jak dedlajn nałożą, to chcąc niechcąc siądę i wystukam tego maila, albo i siądę do ekranu jak jest pora umówiona na lekcję - ale naprawdę, zaprawdę coraz bardziej odechciewa mi się tego beEeeEEeee.

sobota, 4 kwietnia 2020

Słabe kąsacze

Boże dopomusz. Sytuacja z początkiem kwietnia przedstawia się mianowicie: rozjebały mi się całkowicie okulary. Pomijając straszliwie zarysowaną prawą szybkę, przez którą już gówno widać, to odpadła mi całkiem lewa nóżka i najpierw próbowałam ją przymocować nicią i taśmą klejącą, potem Dominik mi to skleił kropelką, następnie znów się rozjebało i teraz mam to obwiązane taśmą. Leży mi to na nosie krzywo, non stop poprawiam i jebla można dostać.
Nasze miejsca pracy dalej zamknięte w pizdu, a ta śmieszna "tarcza antykryzysowa" okazuje się jakimś żałosnym 200 czy 300 zł, bo tylko tyle (jeśli w ogóle) mogę dostać w zapomodze od Zusu, skoro tyle dostanę w wypłacie za marzec. SUPER POMOC kurwo, jako że i tak nie mogłam przecież więcej wypracować w marcu, zresztą mało kto mógł i mało kto teraz dalej gdzieś pracuje, więc w dupę może sobie zus wsadzić tę całą pomoc, jak żadne 2 tysiące, a takiego chuja dają, świńskie pastuchy małego Egiptu.
Władze zakazały w ogóle oddalania się od domu na jakąś tam odległość, bo mogą nawet dojebać mandat. Dominik, we własnych słowach, już dostaje jobla od tego gnicia w domu. Najwyżej to można wyjść na śmietnik i koło trzepaka, niczym na więzienny spacerniak. Do sklepu wystaje łańcuszek gawiedzi w maskach, rękawiczkach i obowiązkowo 2 metry od siebie, przez co zwykłe zajście do sklepu to też teraz nie lada cyrk. Wewnątrz też jakieś barykady ruskie, obłożenie połaciami plastiku, gęste ofoliowanie i fosy ze smokami, a na dzień dobry jeszcze psikają ci w oczy śmierdzącą DEZYNFEKCJĄ.
W domu rozjebała się jeszcze deska do kibla, zresztą to już dawno i ciągle jest nienaprawiona, tak jak i ten klosz od muszli, gdzie pęknięcia zamalowałam kurwa lakierem do paznokci w fikuśne wzory, dla niepoznaki. Niby ciągle działa, ale dla następnych lokatorów to wiadomo, że tego nie zostawimy, bo przypał. Trzeba będzie więc wymienić tę deskę, tę pokrywę, kurwa kran w kuchni naprawić, bo bateria chyba się zjebała, w każdym razie jak się nie dociśnie dobrze, to kapie i jak tylko moich uszu dojdzie to KAP-KAP-KAP, to wkurw murowany.
Co tu jeszcze? A, na zalew maili z uczelni i uwieszanie się teraz tej instytucji na przyjebanym  studencie już chyba narzekałam, więc tyle w tym temacie. Hmm, kluczyk do skrzynki też przepadł na amen, więc trzeba będzie w końcu tego ślusarza wezwać i wybulić na naprawę, bo póki co wszelką pocztę, a i tak są to głównie gównoulotki z reklamami, to wyjmuję wykałaczką do szaszłyka. Przy okazji gramolenia tam paluchów obcierając sobie knykcie i gniotąc kosteczki w dłoni, żesz kurła.
Już dosyć tego biadolenia, idę na kanapę.

środa, 1 kwietnia 2020

Róża musująca, niewiędnąca


Patti Smith i jej nowy duch tchnięty w tę pozornie nieduchową a przewałkowaną, niestety, brudnymi stópskami plebsu piosenkę - przy odkrytym dzisiaj różanym piwku z bąbelkami Somersby (które to     -by pochodzi ze skandynawskiej naleciałości na język staroangielski, by oznaczyć osadę bądź coś takiego, co wiem z zajęć o historii języka angielskiego). Przy okazji wysiadywania nad pracami domowymi w postaci wirtualnego produkowania się tudzież chłonięcia informacji. Przy okazji większej rąbniętej kwarantanny, bo jeb, pandemia. That's a whole separate mood

poniedziałek, 23 marca 2020

Czas jakiś nie było (r ó ż o w o )

Dawno nie wstawiłam klipiku, jak to kiedyś często robiłam, jakiegoś kawałku który akurat chodził za mną w danym czasie. Teraz to droga P!nk. Znów jak za dobrych, dawnych czasów.
Ile z tych linków, które tu powklejałam już umarło, szkoda. Teraz przeglądając niektóre posty wstecz to nawet sobie nie przypomnę, co tam powinno być, a wygasło, i szary ekranik przepraszający za errora mi tego raczej nie przypomni. 
W ogóle, co do Pink: tyle ona wniosła już do mojego życia, samego dobrego, i siły, i poczucia własnej wartości, i szczęścia przede wszystkim. I wspomnień i skojarzeń już na obecny moment: zaczęło się, jak na jakiejś esce w telewizji podczas wakacji nad morzem obejrzałam Just Like Fire, który świeżo wtedy wyszedł, a leciał też Just Give Me a Reason i też mi się spodobał... Potem poszłam na studia we Wrocławiu, i złapałam już konkretną fazę na wałkowanie jej piosenek... Najpierw moim ulubionym jej albumem stał się Funhouse (kupiłam sobie nawet tę płytę), później jego miejsce zajął nowiutki Beautiful Trauma, który mi bardzo zapadł w serduszko. Pamiętam, że na pierwszej randce też opowiadałam Dominikowi o Pink jako o jednej z moich ulubionych artystek. 
Wreszcie miałam dane zobaczyć ją na żywo tu, w Warszawie, i choć bez wątpienia było to cudowne i jedyne w swoim rodzaju przeżycie, to jednak szkoda, że zatarł je trochę fakt odbywania się koncertu na Narodowym, w którym jakość dźwięku niestety kaleczy uszy i przy okazji trochę duszę, no i obecność tam nawału chaotycznej tłuszczy, co przy ówczesnych moich nawrotach po odstawieniu leków dość znacząco zaburzało mi percepcję, ale - i tak - bardzo się cieszę, że mogłam tam być i zobaczyć i usłyszeć ją.
Teraz z kolei czuję, że bardzo przywiązałam się już do jej najnowszego Hurts 2B Human, i tak jak z początku Love Me Anyway, teraz ta piosenka najbardziej mnie zajmuje.

sobota, 14 marca 2020

Kłozy do dóm nie żyniesz?

Trzeci dzień przymusowych koronaferii. Nie ma zajęć na uczelni, nie ma pracy. Każą siedzieć na dupie i stronić od innych ludzkich osobników. Wirus się panoszy, a panujący klimat to mieszanka postapo z niezdrowym podnieceniem, zanikiem rozsądku i lataniem w samych skarpetkach.
Zdążyliśmy nakupić parę siat w sklepach, tak na zaś; z głodu nie pomrzemy, z pragnienia też nie, spać jest gdzie i na głowę nie kapie. Na grzbiet też jest co wciągnąć, okna szczelne, podpięcie pod prąd elektryczny jest i dostęp do mediów również (choć w największej mierze to one sieją ferment).
Na Wielkanoc raczej nie będzie wyjechane, bo znać za duże ciśnienie zewnętrzne na niewyściubianie dupy za drzwi i dmuchanie na zimne. Inaczej, bo jeszcze wszystkim nam woda się w dupie zagotuje i dopiero będzie. 
Trochę ostra beka, trochę ponury żart, a trochę zwykła stypa, ale grunt to przeczekać tę chujnię grzecznie w piwnicy, dbać o siebie i nie zarażać. Tylko spokój może uratować nas, to nędzne plemię. Właśnie, jaka szkoda, że ludzie generalnie albo w konkretnych, pożałowania godnych przypadkach, są tacy ciężko głupi. Jak dobrze byłoby wyłapać takich gagatków, nakopać im tęgo do dupy i przetłumaczyć coś do tych pustych łbów. A w przypadkach beznadziejnych w ogóle takie jednostki zakuć w dyby i regularnie obrzucać zgniłymi pomidorami, aż do usranej ich śmierci (gagatków, nie pomidorów). Ale na to się nie zanosi. Już by wystarczył powrót tej pospolitej, w miarę stabilnej codzienności, gdzie chociaż żele antybakteryjne stoją sobie spokojnie na półkach. 

niedziela, 26 stycznia 2020

Co innego monolog cebuli

To może tak mały odzew w międzyczasie. Siedzę teraz przy laptopie jak za dawna - sama ja, Imagine Dragons sobie puściłam i podjadam wafle kukurydziane. No zaleciało trochę tym moim studenckim Wrocławiem.
Mam przed sobą teraz, już pojutrze zaliczenia semestru (dalsze, bo zaczęły się w mijającym tygodniu). W końcu jakiś semestr, który zaliczę hehe (jak dobrze pójdzie!). W tym momencie siedzę i zbieram do kupy opracowania lektur, które miałam na jednym z kursów (zgadza się, nie czytałam nic, może oprócz Guliwera, który był jako pierwszy i to tak z rozpędu, zanim się jeszcze rozlazłam z biegiem semestru). Druga rzecz to wiersze z kursu o poezji amerykańskiej, gdzie też nic nie czytałam, a nuda na zajęciach nie zachęcała i zamiast notować to głównie grałam dyskretnie w pisklaki.
No i teraz siedzę, przygotowując to wszystko do gruntownego przeczytania i ogarnięcia przeze mnie.
To jeszcze jakoś obleci, ale nadchodzący tydzień już nie będzie taki wesoły, bo szykuje się gruby egzamin z historii USA, na który również jeszcze praktycznie nic a nic nie powtarzałam. Wprawdzie chodziłam na wykłady i mam z nich dużo notatek, ale faktycznie w głowie mam malutko i jeśli przy obecnym stanie rzeczy miałabym zdać, to tylko jakimś szalonym fartem, na co nie warto liczyć.
Więc z chwilą, gdy wyjdę we wtorek z zaliczenia poezji, bez żartów siadam już do tej kobyły i oram czytanki aż do wtorku następnego. W międzyczasie czwartek i piątek mam pracę, ale i po niej, w odróżnieniu od całego mijającego semestru, siądę faktycznie do nauki i nie będę się rozpraszać.
Liczę, że zaliczę. Trzeba dodatkowo utwardzać dupę na nadchodzący semestr, bo skoro miałam lenia przy trzech dniach uczelni tygodniowo, gdzie trzy pozostałe to była praca i jeden wolny, to co będzie przy pięciu dniach uczelni, w tym jednym mieszanym z pracą? Jeszcze więcej będę musiała siedzieć przy kompie w domu, uczyć się i bawić w ten akademicki szajs, i nie ma zmiłuj. Przy okazji, jeśli chcę mieć choć jeden dzień wolnego w weekend, żeby na bieżąco móc ogarniać materiał ( h  e  h  e ), to zostaje mi wtedy jeden dzień na pracę - przez co i zarobię mniej w skali miesiąca, i ponazapieprzam się więcej z nauką. Czyli piniendzy mniej, a zmęczenie większe. I że ja marudziłam już w ten semestr...
Chyba że, paradoksalnie, przy wzmożonej mobilizacji do studiowania od razu zetrze się u mnie stopień zmęczenia, innymi słowy nie będę miała nawet czasu na zmułkę - czyli pójdzie tak z rozpędu. No, byłoby super. :)))

niedziela, 19 stycznia 2020

Dwanaście progów zwalniających do Piaseczna

W końcu poznałam Dominika siostrę cioteczną Monikę, po roku jak już jesteśmy razem. Ona i jej mama ciocia Basia, i siostra jej ciocia Gosia dobre wrażenie na mnie zrobiły. Takie poczciwe kobiety, dobrzy ludzie, a to zwyczajnie ważne.
Dominik i mama się porobili na tym balecie, Michał sprawiał wrażenie, że mniej, a ja nie porobiłam się, bo wina słodkiego uszczknęłam tylko z uprzejmości, wszak nie przepadam za piciem. Ale gościnność tam była prawdziwie podlaska, było to czuć; swojsko tak i towarzystwo serdeczne, nie to co te wielkopańskie bufony co poniektóre, bez konkretów, bo mi się nie nasuwają na myśl - po prostu znacząco się różni jedno towarzystwo od drugiego.
Było fajnie. 
A na jutro (lol, dziś) do pracy, znowu ranek. W międzyczasie się będę musiała poduczyć w końcu do egzaminów, żeby nie skrewić. Więc - będzie dobrze