Taką akcję miałam, że to się aż prosi o nagłośnienie, pomstę z nieba i publiczne potępienie z wyciągnieciem konsekwencji karno-moralnych. Właściwie to Dominik miał tę akcję jako właściciel auta, ale ja się poczuwam tym dotknięta w równej mierze.
Otóż zwykła rejestracja auta. Prosta sprawa, co nie? Nawet, jak to auto zza granicy, jak w naszym przypadku. Dopiero co zresztą znajome kupowały kię w Holandii i jakoś pojechały do Polski i udało im się wszystko elegancko dopiąć i zarejestrować. No, normalna sprawa, co w tym trudnego, można by rzec.
Widocznie jednak my nie doceniliśmy Warszawy w jej misternym, obezwładniającym spierdoleniu i przodowaniu w utrudnianiu i obrzydzaniu życia zwykłym, szarym ludziom, takim jak my.
Ale od początku: na rejestrację samochodu w Polsce mieliśmy dwa tygodnie od momentu zakupu. Czyli, póki wyjechaliśmy z Holandii, posiedzieliśmy parę dni u rodziców i dopiero dotarliśmy do Warszawy, został tydzień okrągły na dopełnienie wszelkich formalności. Wszystko szło raczej sprawnie, Dominik jeździł po warsztatach i mechanikach, przeglądał internety, kupował potrzebne duperele, ogółem no trochę urwanie głowy, ale dzień po dniu dokładało się cegiełkę do pomyślnego przejścia przez samochód przeglądu. (Tu warto napomknąć, że w Holandii samochód dopiero co przegląd przeszedł, ponieważ faktycznie jest w świetnym stanie, ale w Polsce, jak to w Polsce, nawet nie sprawdzą czy pasy w aucie działają, tylko wyszukają najdrobniejszą pierdołę, żeby wydoić hajs na "dorobienie" czy "naprawienie" czegoś. Dominik na szczęście nie dał się wydoić, przegląd został zaliczony, ale i tak mogli już sobie darować szukanie dziury w całym i po prostu z miejsca ten przegląd podbić, bo na dobrą sprawę i tak nie było się do czego przyczepić)
Tak więc auto przegląd przeszło, dokumenty skompletowaliśmy, a tak naprawdę to Dominik to wszystko poogarniał. I już wszystko zmierzało ku szczęśliwemu udaniu się do urzędu, by z uśmiechem na ustach zarejestrować swój samochodzik przy pomocy uśmiechnętego urzędnika, który z chęcią cię obsłuży, potraktuje miło i z uprzejmością i jeszcze zaproponuje kawę. I ja tu nie koloryzuję ani nie wymyślam jakichś scen z filmu, tylko w Holandii, jak i w każdym normalnym, rozwiniętym kraju, tak to właśnie wygląda.
Tymczasem zderzyliśmy się z zastraszająco absurdalnymi realiami polskiej BIUROKRACJI, tonącej w papierologii i organizacyjnym pierdolniku. Więc tak: Dominik ma wszystkie dokumenty. Co śmieszne, kartek jest z dwadzieścia, a nie jedna, tak jak przy załatwianiu auta w Holandii, ale już mniejsza z tym. Jest w tych dokumentach dosłownie wszystko: trzeba by nie wiem jakim być chujem, żeby szukać w tym jakichś braków zamiast po ludzku to przyjąć i najzwyczajniej auto zarejestrować.
Ale nie: odsyłają Dominika, że jedna linijka jest zła na dokumencie; jakiś tam numer zamiast innego. Gdzie można by ten numer sobie najzwyczajniej na tej kartce napisać, skoro miejsca jest w pizdu. Ale NIE; co musieliśmy zrobić? W pośpiechu edytować cały ten dokument, żeby tylko w jednym miejscu dopisać ten jebany numerek; potem to szybko wydrukować, i jeszcze, co najlepsze, zapierdalać drugi raz do tłumacza przysięgłęgo, żeby tę nową wersję też podbił. Na całe szczęście przynajmniej ta pani tłumacz okazała się człowiekiem, przyjęła od razu, pomogła, nawet powiedziała, że w tym urzędzie chyba są nienormalni (bo są), ale i tak za całą imprezę musieliśmy wybulić dodatkowe pięć dyszek.
No to lecimy dalej: szybko z tym dokumentem wracamy do urzędu, bo niedługo zamykają, Dominik tam idzie, zabiera ze sobą nawet te kartonowe tablice z samochodu, bo mu kazali. Wraca. Nie zarejestrowali, bo dalej im czegoś kurwa brakuje. W tym momencie to i ja się wkurwiam już poważniej i idziemy tam razem. W urzędzie oczywiście ponura makabra, trzeba oczywiście czekać jak na wielką łaskę i dogadanie się z którymkolwiek pracownikiem gorsze jest niż brnięcie przez gęsty muł. Jedna paniusia w ogóle nas nie chce obsłużyć i każe czekać na "kolegę", który to kolega ociąga się w chuj i każe na siebie czekać długie minuty, przez które poziom mojego wkurwu już omal nie wypierdala poza skalę pojęcia. W końcu przychodzi, i zaczyna się pierdolenie: że tu się nie da, że tego brakuje, że tu jakaś kurwa konfiskacja ?? oryginalnych dokumentów, że tu mogą być problemy ze skarbówką, że tu musi być inaczej załatwione, że tu to już nie wiadomo, chuj wie co bla bla bla. Głównie to chodziło o brak jakiegoś jednego jeszcze wydrukowanego dokumentu, którego w ogóle Dominik nie dostał, chociaż miał potwierdzenie i jego nadania, i kurwa odbioru, i jeszcze z banku dowód opłacenia tej całej akcyzy.
Każdy normalny człowiek by zrozumiał. Ale mówimy tu o polskim urzędniku, i to na domiar złego w pierdolonej Warszawie. Więc nie, auta się nie da zarejestrować, znaczy możemy na własne ryzyko, ale to na pewno poniesiemy odpowiedzialność karną jak się w urzędzie skarbowym nie będzie zgadzało, a nie będzie, bo w papierach dalej jest coś nie tak.
Więc, wypierdoleni już całkiem z laczków, wychodzimy z tego burdelu i co, no dzwonimy do skarbówki śródmiejskiej. Oczywiście wielki problem z dodzwonieniem się, pół godziny pierdolenia automatycznej sekretarki zanim w ogóle ktoś łaskawie podniesie tę słuchawkę. I okazuje się, że to i tak nie ten urząd, że to trzeba na ursynów. Więc dzwonimy na ursynów. Tam w ogóle amen, nikt nie odbiera, sygnał się ciągnie i ciągnie w kosmos, więc zbieramy się tam jechać, bo już po piętnastej i w niecałą godzinę zamykają. Oczywiście jeszcze godziny szczytu, więc z wielką przyjemnością uczestniczymy sobie pół godziny w gramoleniu się przez w chuj zakorkowaną Warszawę. W międzyczasie Dominikowi udaje się do tych chujów dodzwonić, ale tylko po to, by niczego się nie dowiedzieć, bo nikt nic nie wie; jedna baba przekierowuje go do drugiej, ta druga twierdzi, że to chyba pomyłka, bo ona nic nie wie, jeśli już to wie taki kolega, ale go nie ma bo już poszedł do domu.
No i po co kupować bilety do cyrku?
Jedziemy więc do tej skarbówki ursynów, która notabene jest na Mokotowie, because fuck logic. Po zmarnowaniu jeszcze paru ładnych chwil na znalezienie jakiegokolwiek dozwolonego miejsca do parkowania - bo, jakże by inaczej, wszelkie spoty parkingowe ciaśniutko pozajmowane jak okiem sięgnąć - Dominik idzie do tego szarego molocha, podczas gdy ja zostaję w aucie starając się ochłonąć, wciąż czerwona od wkurwu. I co - Dominik całuje klamkę, bo urząd nagle czynny do piętnastej! Ta-dam!
Podsumowując, jeśli jakkolwiek tl;dr: mimo wszelkich starań, i tak chuja załatwiliśmy.
Auto ma pozwolenie do dzisiaj, by jeździć na rejestracji eksportowej, więc od jutra znowu zaglądnie nam w dupę konieczność łażenia z laczka/ męczenia się w miejskiej. Mimo, że autko JEST, dokumenty do niego wszystkie (a nawet więcej) SĄ, ale kraj twój znowu ci pokazuje figę z makiem z pasternakim i serwuje plątaninę nerwów i kurewski skok ciśnienia na przywitanie! TA-DAMM!
I potem dziwić się, że człowiek chce pierdolnąć to wszystko. I spierdolić za granicę. Gdzie mało powiedziane, że się żyje lepiej i godniej - tam się żyje po prostu NORMALNIE.
Aż z tego wszystkiego Dominik pojechał pić z ziomeczkiem, a ja poszłam sobie na wędrowny shopping, kupiłam kilka smakołyków i teraz będę w najlepsze czilować w łóżku przed laptopem. Ale przy tym pisaniu to aż uwalałam klawiaturę kawałkiem loda, bo mi się rozpuścił i ciapnął na obudowę, ble.