"poczucie samotności oznacza, że najbardziej potrzebujesz samej siebie" - rupi kaur
środa, 18 grudnia 2019
goritch
środa, 11 grudnia 2019
Movingon
wtorek, 10 grudnia 2019
Podłość ludzka nie zna granic
To może tak w wielkim uproszczeniu: bo obecnie jestem w miejscu, gdzie właściciel mojego byłego mieszkania praktycznie zajebał mi około 10 tysiecy złotych polskich za NIC, tylko na podstawie jednego jebanego zobowiązania zawartego w umowie, które ja zbagatelizowałam.
Rzecz jasna, z dobrym lub chociaż normalnym człowiekiem można by się dogadać, ale ja trafiłam na ten najgorszy typ, który po trupach będzie szedł do celu, a tym celem jest zagrabienie jak największej ilości hajsu dla samego siebie. Słowem, ego wyjebane w kosmos, chciwość wyjebana jeszcze dalej i poziom człowieczeństwa głęboko poniżej wszelkiego dna.
Wziąć takiego Księcia Jana z disneyowskiego Robin Hooda i przepuścić go przez filtr współczesnej napompowanej warszawki, i wychodzi taki Śni***chuj jak malowany. Taki typowy pazerny, egoistyczny, bezwzględny, obłudny, zepsuty i chuj wie jeszcze jaki, najgorszy spierdoleniec.
Więc streszczając, jestem maluczka ja, która przyjeżdża po raz pierwszy w życiu sama do wielkiej Warszawy, bo na kilka miesięcy (dokładnie pięć) potrzebuje lokum, z którego będzie mogła dojeżdżać sobie na zajęcia na UW. Ta historia przewijała się tu już, że złożyłam wniosek o przyjęcie na program MOST, w ramach którego na jeden semestr miałam gościnnie postudiować w Warszawie. Więc zarobiłam przez wakacje w Holandii jakieś 11 tysięcy, żeby móc sobie pozwolić na taki wynajem w oczywiście drogiej Warszawie.
I pech chciał, że trafiłam mega chujowo, bo na pokój bardzo mały, za aż 935 zł, w dodatku na największym warszawskim wypizdowiu, czyli Białołęce. Co śmieszne, wspomniałam temu pośrednikowi właściciela, z którym zawierałam umowę, że ja tu do lutego pomieszkam, bo potem muszę wracać do Wro. A w umowie było, że nie będę mogła się wyprowadzić (ergo, wciąż będę musiała płacić czynsz), dopóki nie znajdę sama następcy na swoje miejsce. Ale ten pośrednik oczywiście zapewnił, że a to spoko, nie ma problemu, na pewno się wtedy szybko kogoś znajdzie.
Oczywiście okazało się to później gówno prawdą i niemożliwym było potem znaleźć nikogo. Co gorsza, właściciel w umowie miał prawo, żeby nawet bez powodu odtrącić każdego zaproponowanego przeze mnie kandydata. I, jako że jest koszmarnym chujem, tak się działo. Wiedząc o tym, nie powinnam była ni chuja tak zjebanej umowy podpisywać. Ale stało się, moja naiwność i łatwowierność została przeruchana i ściągnęło to na mnie pasmo nieszczęść.
Teraz jeszcze bardziej pokrótce: mieszkałam tam od października do stycznia, od stycznia zaczęłam szukać następcy, ale była to syzyfowa praca, bo na takie warunki wszyscy tylko cisnęli bekę, co nie dziwne. Nie mieszkając tam, płaciłam jeszcze grzecznie czynsz do kwietnia, jako że niby miałam obowiązek, dopóki nikt tam po mnie nie zamieszkał. Ale, kurwa, no jakim debilem trzeba być, żeby płacić za miejsce, w którym się kurwa wcale nie mieszka. Więc miałam już dość i wypowiedziałam umowę w kwietniu, ale chuj to olał, oczywiście. W maju odesłałam mu klucze, przyjął je i zamilkł, choć ja domogałam się, żeby ostatecznie przestał na mnie ciążyć ten wakat.
I taki chuj, bo oto we wrześniu dostałam nakaz zapłaty, i to na zawyżoną sumę, żeby zapłacić za te wszystkie "zaległe" miesiące. Było to oczywiście absurdalne, ale jako że wiązała mnie ta zjebana umowa, w świetle prawa ten chuj miał rację i to było najgorsze. I tak pod koniec listopada dostałam wezwanie sądowe do zapłacenia mu tych prawie 7 tysięcy, gdzie skurwiel chciał mnie jeszcze ojebać na koszty sądowe zawyżone do 1800 zł, na szczęście zasądzili mu 1200, i chociaż tyle kurwa sprawiedliwości, choć niewielka to pociecha.
Oczywiście, nie należał mu się ani grosz z tego, ale prawda jest taka, że gdybym chciała sądzić się z nim, to w obliczu spierdolenia władzy sądowej w naszym kraju i tak bym przegrała. Przecież ten chuj sam jest prawnikiem, ma mnóstwo kasy i z chęcią użerałby się po sądach. A mi by wtedy dojebali łącznie jakieś kilkanaście tysiecy za zwrot kosztów, opłacenie prawników, opłacenie rozprawy sądowej, jeszcze jakieś odsetki, w chuj tego. Jak zdałam sobie sprawę, jak przejebane to jest wszystko i niesprawiedliwe, to po prostu pożyczyłam te 6 tysięcy i spłaciłam skurwysyna dla własnego świętego spokoju.
Bo ja nie jestem bezwględną, zażartą i pazerną osobą, w dodatku po prostu nie mam hajsu na dowodzenie swojej racji tam, gdzie jest oczywist, ale litera prawa działa kompletnie na moją niekorzyść.
Skończyło się na tym, że nawet po spłacie tego gównodługu nie oddał mi kaucji, czyli zawłaszczył sobie dodatkowe 850 zł za frajer. A ja, próbując jeszcze bez sensu zażądać od niego tego zwrotu kaucji, dostałam tylko w odpoowiedzi, że hehe to proszę w takim razie iść z tym sobie do sądu.
No i kurtyna zapadła. Zajebać jak najwięcej, naciągnąć kogoś na naiwność, w ogóle nie próbować się polubownie dogadać, kiedy prosiłam, i kaucji jeszcze bezczelnie nie oddać.
Po postu podłość do potęgi. Szczerze nikomu nie życzę spotkania tak zwyrodniałej kreatury jak ten typ, wielki pan, żałosny biznesmen co to wyżej sra niż dupę ma. ULTRAŻENADA to wszystko w tym temacie.
poniedziałek, 18 listopada 2019
cienkigłos
piątek, 11 października 2019
piątek, 19 lipca 2019
Naprzód i do pełni sił
Siedzę dziś już ostatni dzień tu w pracy. Czuję się nawet w porządku, tak w ogóle. Nie pogorszyło mi się nic drastycznie przez ostatnie dni, tylko momentami jest mi gorzej, ale też bywa mi lżej momentami - ogólnie jest znośnie. A najważniejsze, że wierzę, że będzie lepiej, znowu całkiem normalnie ze mną.
Dziś poznamy wynik, czy Dominik dostał się na studia. Mnie na anglistykę tu przyjęli. Będzie dobrze wszystko, na pewno.
Jutro idę na ten koncert Pink i to też super. Na pewno będzie świetnie.
A później już tylko szykujemy się na wyjazd - posprzątamy, pakujemy się i do Holandii. Tam w pracy też na pewno będzie spoko. Dałam radę rok temu, to teraz też na pewno dam, a jeszcze będzie ze mną mój ukochany.
We wtorek zahaczymy jeszcze o dom, nakupimy prowiantu (na prowincji, wiadomo, taniej) i wtedy w środę kierunek - Niderlandy.
Z brzuchem nic mi się nie pogarsza ani nie boli, cały czas jeśli już, to mam niezmieniające się dolegliwości. Więc liczę, że nic mi się nagle nie stanie i nie pogorszy, tak samo mojemu Dominikowi. Nic nam nie będzie. Będzie fajnie za granicą, zarobimy dobry hajs i na spokojnie wrócimy sobie do Warszawy.
W międzyczasie przecież już biorę leki i z głową też pewnie będzie coraz lepiej, to tylko kwestia czasu. A potem i tak już mam wizyty poumawiane na październik i też będzie już wszystko dobrze, jak wrócimy zza granicy.
Nie ma co się przejmować jakimiś drobnostkami czy chwilowymi pogorszeniami. Zawsze przecież daję sobie z nimi radę! Nawet, jak w jakimś momencie jest trudniej, to wiadomo, że będzie już tylko lepiej! A ja na pewno będę silna cały czas i nigdy się nie będę poddawać.
środa, 10 lipca 2019
Przemożenie niedobrego
Dominik jest takim skarbem. Wspiera mnie bardzo, poprawia humor, okazuje tyle miłości. Kocham go bardziej niż wszystko w życiu.
Odkąd jesteśmy razem spotkało nas już trochę trudności, ale to przez to, że dopiero wchodzimy w dorosłe życie, wszystko jest nowe i trzeba przez to przebrnąć. Po każdej burzy wschodzi słońce, po każdej nocy wstaje dzień.
Mimo to uważam, że cudownie nam ze sobą. Nawet mimo tych przeciwności losu cały czas mamy siebie nawzajem i to jest najważniejsze. Poza tym, były nawet sielankowe okresy, jak wtedy, gdy jeszcze jeździłam do niego na Ursynów, pojechaliśmy na majówkę na Podlasie albo gdy przez parę dni miał tu auto służbowe, którym jeździliśmy po Warszawie i byłam jeszcze szczęśliwsza.
Dominik wie, że ja brałam te leki. Nie opowiedziałam mu na samym początku znajomości, tylko po jakimś czasie, już nawet mieszkaliśmy razem. Wiadomo, trudne to było dla mnie i żenujące, że musiałam się leczyć, ale teraz już on wie o wszystkim. Tak się cieszę, że to rozumie i akceptuje mnie, i wspiera mimo wszystko. Kocham go najbardziej na świecie.
A weszłam tu napisać, bo od jakiegoś tygodnia powracają mi objawy tego cholerstwa. Jakby to samo sprzed czterech lat, zanim nawet zaczęłam pisać tego pamiętnikowego bloga. Wtedy, co na wiosnę przed maturami tak mnie zmogło okropnie. Też zaczęło się tak nieuchwytne, nie nagle, po prostu z dnia na dzień zaczęłam zauważać, jak dziwnie i dziko się czuję. Wtedy to był jakoś koniec marca, 21 czy coś koło tego - i miałam paranoję potem ponad cały miesiąc, a nawet w trakcie matur nie czułam się jeszcze dużo lepiej.
Mimo to jakoś mi to złagodniało, z mamą się najezdziłam po różnych lekarzach, terapeutach - ja to wspominam jako nieudane próby, specjalistów w ogóle nie trafiających do mnie, ale jednak lepsze to było niż nierobienie niczego, żeby mi pomóc.
Wtedy w październiku zaczęłam studia i był to trochę skok na głęboką wodę, bo Toruń - daleko od domu, zdana sama na siebie, pchnięta w dorosłe życia. Okazało się to jednak za wiele dla mnie, pewnie że względu właśnie na te niedawne perypetie ze stanem zdrowia. Wytrzymałam niecałe półtora miesiąca i zrezygnowałam ze studiów, z głową o wiele mi się pogorszyło, bo ledwo mogłam wyjść z akademika ze swojego łóżka, tak, jak wcześniej ledwo mogłam ruszyć się z domu. Wróciłam tam niestety i kolejne pół roku spędziłam też w bardzo złym samopoczuciu, w zasadzie już nie potrafiłam bronić się przed tym obciążającym stanem umysłu i somatycznymi objawami (które w tej chwili również są najgorsze do zniesienia).
To, co się później stało, czyli że trafiłam na bardzo dobrą psychiatrę i zaczęłam się leczyć antydepresantami, okazało się cudowne w skutkach. Leki zaczęłam brać w sierpniu, na początku może i miałam jakieś uboczne objawy typu nasilone zawroty głowy, ale zaczęło to jednak ustawać, a ja w październiku już mieszkałam sama we Wrocławiu i studiowałam.
Z tego okresu mam już wpisy tutaj, to w sumie nie muszę się teraz powtarzać i wspominać, można po prostu do nich zajrzeć.
To tak słowem genezy. Przez 2,5 roku brania tej paroksetyny z pregabaliną czułam, że wróciłam już zupełnie do normalności i to naprawdę był cud, na jaki bym wcześniej nie liczyła. Nawet po odstawieniu leków teraz w połowie marca, choć chwilowo mi się pogorszyło, przez kolejne trzy miesiące dalej było normalnie.
Martwi mnie to, że tak z dupy powróciły mi te objawy. Zwłaszcza że psychicznie naprawdę czułam się spoko już ostatnio, i dalej jest wszystko w porządku - mam Dominika, jestem z nim razem, radzimy sobie. Ale to tak, jak i on ma, że wie, że wszystko jest w porządku, a mimo to jemu też bywa smutno i wszystkiego dość. Serio chciałabym, żeby to wystarczało, że jesteśmy szczęśliwi ze sobą i wtedy nie będziemy już mieli z niczym innym problemów! Czemu tak nie jest...
I tak mam wrażenie teraz, że jednak znoszę to lepiej niż kiedyś, ale to niewielkie pocieszenie - i tak nie chcę mieć żadnych nawrotów ani objawów tej wstrętnej choroby. Nawet, jeśli i tak będę sobie dawać radę, to potrafi to być takie ciężkie, że i tak czuję, jakbym przegrywała. Dlatego właśnie ostatni tydzień też się najeździłam po lekarzach, porobiłam różne badania i zaczęłam znowu brać leki. Na razie to tylko przeciwlękowe zapisane przez rodzinnego, a wcześniej antybiotyk, który mi przepisali na SORze na brzuch. Bo wszystkie badania wykluczyły jakieś nieprawidłowości, okazało się, że to jednak nie wyrostek, a raczej coś z jelitami. Jeszcze trzeba by zrobić kolonoskopię, żeby zbadać to dokładniej, ale na razie nie robiłam jej. Zwłaszcza, że nic mi się nie pogarsza, nie boli, i podejrzewam, że ten dyskomfort w prawej części brzucha, wzdęcia jelit, problemy trawienne i brak apetytu (trudno mi coś przełknąć, jakbym się czuła gorzej, kiedy jem albo piję, jakby zaciska mi się przełyk i żołądek) to też są te objawy somatyczne związane z nerwicą. Bo jednak bywa, że łagodnieją mi, że się uspokajam trochę i wtedy czuję się lepiej, to i brzuch mi tak nie doskwiera. A te zaburzenia mogą dawać takie objawy właśnie przez te nawroty nerwicy...
Podejrzewam to też dlatego, że może skumulowały się na mnie jednak czynniki, które raczej zignorowałam: że od jakiegoś czasu ta praca mnie męczyła psychicznie, bo jej nie lubiłam i narzekałam, zdarzało się, że z Dominikiem mieliśmy spiny (w sumie o drobnostki i niczego to między nami nie popsuło, ale jednak mogłam zlekceważyć, jak obciążające nerwowo może to się dla mnie okazać), albo nawet to, że dużo się najezdziłam ostatnio, to do domu, to do Wrocławia, a jeszcze były takie upały. I przede wszystkim: zmartwienia... Za dużo się ich może nagromadziło, bo praca, pieniądze, zdrowie, tyle już różnych rzeczy. Chyba szczególnie to, jak Dominika ostatnio bolało serce i ja się o niego martwiłam, a jeszcze w nocy mu było gorzej, mówił już że ma dość, a ja się bałam, że coś sobie zrobi. To było straszne i dostałam takiej histerii, że płakałam i się nie mogłam uspokoić. W końcu niby zasnęłam, ale jak teraz pomyślę, to mogła być już przesada i stąd ten rozstrój nerwowy w następne dni.
Miałam tak, że w piątek 28 czerwca był taki epizod w pracy, że mi było gorzej przez te zawroty głowy. Ale potem sobota i niedziela, Dominika urodziny, było dalej normalnie. Dopiero w poniedziałek pojechałam do tego Wrocławia i podróż męcząca w obie strony, do tego głowa mnie rozbolała, a jeszcze w międzyczasie Dominik z domu dał znać, że go to serce rozbolało. Potem jak wróciłam to ten cały dzień po przychodniach, i wtedy w nocy tak już źle było. Ja później poszłam do pracy, dzień, drugi, ale już niestety zaczęły mi się dawać we znaki te okropne somatyczne objawy.
Chwilami się czułam trochę lepiej, jakby mi miało jednak przejść, a tu znowu gorzej i nieznośnie, i tak do tej pory... Wczoraj rano jeszcze się czułam w miarę ok, poszłam sama na miasto, coś tam załatwiałam, ale po południu pogorszyło mi się i to najgorsze, że praktycznie bez przyczyny - akurat byłam z Dominikiem w galerii i poszliśmy coś zjeść. Tak mi było ciężko, jak wracaliśmy autobusem do domu, i potem w samym domu jak już siedziałam - okropne, że niby nic się nie dzieje, a ja mam takie zaburzenia z głową, nie mogę sobie nagle poradzić. Dlatego tak się bałam, jak ja dam radę do pracy dziś pójść; 4 dni już miałam wolnego i nawet dziś rano jeszcze obawiałam się bardzo, że po prostu nie dam rady.
A jednak tu przyjechałam, siedzę sobie spokojnie i chociaż jest ciężko dalej, to chociaż w miarę stabilnie i nie dzieje się nagle nic strasznego. To już duży plus...
Lek ten na głowę też zaczęłam brać dopiero wczoraj, w nocy tak mi było źle i nie spałam, ale mam po prostu wielką, ogromną nadzieję, że ten lek mi zacznie pomagać i wrócę całkiem do normalności. Bardzo chcę, żeby mi to wszystko złe całkiem przeszło i żebym znów czuła się zupełnie spoko. Bardzo, bardzo w to wierzę i będę się starać, żeby tak się stało!
środa, 19 czerwca 2019
Śmieci lotniskowe
Zrobiłam jakiś czas temu szkic tego pierdolnika. Tak to wygląda. Wstawiam go tu, bo ten świstek z gównoszkicem wyrzucam do śmietnika.
Mam też zdjęcie ze wczoraj, gdy się ludzie akurat losowo ustawili w najlepszy rodzaj kolejki tutaj - ładny zawijas, i przejście było dla przechodniów, i tym bardziej mnie nie blokowali, bo czasem to stado baranów, ze spasionymi, trajkoczącymi grażynami i januszami taszczącymi powypychane walizy na czele, ustawi się bezmyślnie tak, że ni chuja nikt się nie przeciśnie, a co dopiero zmieści się, by owinąć tu bagaż na maszynie. Ale długie, nakręcone zdanie.
Wymyśliłam też sobie, że w moich powieściach (albo, nie zapędzając się na razie, powieści) będzie taka postać, która ciągle pisze i pisze, ledwo utrzymuje kontakt z rzeczywistością poprzez to, że cały czas tworzy w głowie historie, przemyślenia i je spisuje. Rzadko się w prawdziwym, burym życiu zdarza takie indywiduum na maksa sfiksowane na czymś, chyba, że jakiś pojebany zboczeniec namiętnie napastujący obce dziewczyny, ale to w żadnym razie nie jest podziwu godne, tylko zupełnie kurwa przeciwnie. Dlatego między karty powieści lepiej wpisać jakąś podkolorowaną postać, której aktywność faktycznie można by podziwiać. Nawet jeśli nie popierać ani chcieć naśladować, ale w każdym razie być pod wrażeniem jej.
Tak jak np. kompletnie nieprozaiczny przykład rodziców, którzy wciąż ślepo i do przesady się kochają, spychając na dalszy plan kilkunastkę swoich dzieci (dokładnie już to sobie obmyśliłam i mam opisane w głowie). Nic, tylko siąść w końcu i spisać to do kupy, i upchnąć w formę jakiejś składnej opowieści.
Albo chociaż narobić surowych szkiców literackich i urywków, lepsze to niż niepisanie wcale niczego i chujem okładanie tych pomysłów, które od jakiegoś czasu przecież zagnieździły mi się już w wyobraźni.
Może pchnie mnie do tego w końcu przerastająca już chujowizna życia, na czele z zatruwaniem sobie stanu umysłu na tym żałosnym lotnisku. W dodatku Dominikowi mojemu wcale nie jest lżej. Ile to ma tak dłużej pociągnąć, że będziemy marnować się w chujowych, śmiesznych gównopracach, zamiast ozłocić sobie jakoś to życie wreszcie?
Może wyjedziemy niebawem do jakiejś Holandii, byle po polaczkowemu dorobić sobie w końcu na jakieś godniejsze warunki bytowania w tym pierdolniętym kraju i takiejż jego stolicy, która nas póki co przechowuje.
chuj i nie mogę wkleić tu zdjęcia bo na telefonie, więc chuj
poniedziałek, 17 czerwca 2019
Not paid enough to care
Ja pierdole jacy niektórzy ludzie są w chuuuuj NIEPRZYJEMNI. Już się nie mogę doczekać, żeby spierdalać z tego jebanego lotniska, a najlepiej w ogóle z tej jebanej Warszawy.
Ok, że miłe i dobre rzeczy mnie tu spotkały, a przede wszystkim to, że spotkałam Dominika. Ale chętnie bym kurwa już opuściła to miasto na dobre, bo jest zjebane i mam go już chronicznie dość.
Owszem, fajnie jak jest ładna pogoda, mogę z moim ukochanym pojeździć na rowerach albo posiedzieć u nas w domku i np. pooglądać z nim coś razem. To są w sumie moje ulubione czynności. Lubię też choćby pójść z nim do galerii jakiejś, na jedzenie czy zakupy, albo do znajomych gdzieś posiedzieć. Tylko z tym to już różnie bywa, potrafi być fajnie, ale częściej jednak w galerii to jest chaos i tłumy niegramotnych ludzi, przez co wszędzie jest ścisk, kolejki i przejść nie można normalnie, bo debile chodzić nie umieją, zwłaszcza jakieś stare baby, gimby, gówniaki i madki z bombelkami. A u znajomych z kolei też do czasu jest spoko, ale jak to się przeciąga do późnej nocy, jest tylko chlanie na przymus typu BO ZE MNĄ SIĘ NAPIJESZ?, siedzenie takie na siłę już i jeszcze uczepiają się ciebie, że masz zostać, że nieee nie idźcie jeszcze, choćby kurwa było w pół do czwartej rano i od trzech godzin myślałabym już tylko o tym, żeby ja pierdole wrócić już do domu i się kurwa położyć. Eeech. Dobra, już wulgaryzuję, bo teraz jestem zła, bo mnie bez sensu wkurwił jakiś podrzędny typ, głupi dziad, jakich od najebania na tym świecie. Poza tym jest poniedziałek i w chuj jestem niewyspana, zmęczona, głodna i obolała i psychicznie trochę zmaltretowana chyba, w zasadzie w większości przez fakt siedzenia w tej zajebanej pracy i perspektywę dalszego zapierdalania do niej, co jest jeszcze gorsze niż samo już w niej siedzenie (dlatego sobie już wyobrażam, jak w końcu stąd cudownie odejdę w pizdu i już nie będę musiała wracać).
A dobra, to tak urwę w połowie, bo ile można do znudzenia bóldupić na to samo. W dodatku kurwa nie trafiam w literki w ogóle i co drugie słowo muszę cofać się, poprawiać literówki, więc już chuj z tym pisaniem. Innym razem. I może z czymś pozytywniejszym w końcu do opisania, niż narzekanie na tę zjebaną pracę i takąż Warszawę.
wtorek, 11 czerwca 2019
Pszczółka robotnica
Boże. Co za drama.
Zapomniałam portfela z domu. Jak można być takim debilem, żeby wyjść sobie na nieświadomce z domu, a potem przysypiać spokojnie w autobusie, by tuż przed ostatnim przystankiem się okazało, że nie mam przy sobie żadnych dokumentów?
Najlepsze, że kanar 'no to bileciki do kontroli, a ja spoko, ocknęłam się, otwieram sobie torebkę i grzebię, grzebię
Grzebię, grzebię, grzebię i już zawał prawie gotowy. To, że potem kilka ciężkich minut przypału i tłumaczenia się, to już dyskretnie pominę, bo po prostu denna żenada, że coś takiego wyszło z moim udziałem.
Całe szczęście kanar widocznie lubił śmieszkować, bo z bardzo poważną miną powiedział, że zaraz wezwie na mnie brygadę antyterrorystyczną, a potem, żebym uciekała do pracy. Jeszcze był drugi kanar, on sprawiał bardziej wrażenie, że chciałby mnie udupić ('ale przepustka to nie jest żaden dokument), ale był młodszy i ostatecznie ten stary zadecydował.
Nawet jakby kazali płacić ten mandat (którego nie dostałam, bo oczywiście wraz z portfelem zabrakło mi jakiegokolwiek oficjalnego dowodu własnej tożsamości), to chuj, już i tak nerwy te same.
Portfel oczywiście leży sobie zadowolony w domu, co potwierdził Dominik, któremu oczywiście z histerią zadzwoniłam od razu i wybudziłam go o 5, kurde, rano. Masakra. A on powiedział, że bardzo mnie kocha. Anioł. Jest za dobry dla mnie.
Nawet nie ma co już zwalać na robotę, choćby się od razu cisnęło "yyyy no tak przecież takie to lotnisko chujowe", bo elo, no tak naprawdę z mojego wyłącznie niedojebania takie sytuacje.
A na powitanie jeszcze stara baba niańcząca tu tak rozdartego bachora, że słowo daję, w najgorszych męczarniach chyba człowiek by tak mordy nie darł. Właśnie tak, jak najgorzej tylko bąbel się może drzeć, to właśnie ten gówniak się drze (stara poszła z nim chyba na drugi koniec lotniska, ale nawet stamtąd niesie się to tu jak jakiś odgłos tortur szatańskich z samego piekła). No beka. Super odprężająco, zajebiście.
Ale już przypał z tym portfelem to moja głupota, aż ręce opadają. Najgorsza ta zajebana bezsilność. Gdybym ja się jeszcze nie starała, tylko miała wyjebane, to owszem, można by mieć pretensje, że jakbym się tylko ogarnęła, to takie rzeczy by się nie działy. Tymczasem ja raz zapomnę telefonu, raz zostawię laptopa w macdonaldzie, i dostanę za każdym razem histerii i naprzepraszam się, jaki to ze mnie debil - po czym za jakiś czas, choćbym się w chuj już zaklinała, że będę uważać, ot, wybebeszę sobie portfel z torebki i tak wyruszę po 4 rano na miasto.
Dramat.
Serio, po co to się dzieje. Mało już miałam bab, które tłuką pokrywki od czajników za 130 zł, albo dziadów, którzy żerując na strasznej naiwności potrafią z uśmiechem na ciapatej mordzie zajebać 400 zeta z kasy (a tak naprawdę, to praktycznie z mojej wyciągniętej łapy). No ręce opadają. Ile się człowiek może starać? Jakieś pranie mózgu zrobić, czy to już niedojebanie beznadziejne? Ale bo to się każdemu może zdarzyć. No nie, jeśli ktoś jest dobrze ogarnięty i głupim babom kazałby od razu płacić za tę pokrywkę, a zgredowi odmówił w ogóle tego "rozmieniania" hajsu, a przy dalszym bajerowaniu wprost kazał spierdalać, bo inaczej wezwie ochronę.
Ech, ja pierdole.
Przynajmniej jakaś pani w miarę fajna przyszła teraz zważyć. Ona, mąż i chyba syn, poważyli sobie walizki, 2 zł za całość, podziękowali, miło i pełna kulturka. Bo wcześniej tylko jakaś para wyraziła szok, że jaaak to, 40 Z Ł O T Y ! ! ! za ofoliowanie bagażu eee. A potem, klasyk, jakiś ruski to samo - z tym, że w ogóle już poleciał, że yyy jak 40 zloty, a nie - GROSZY chyba?? No, tego jeszcze nie było, he he. Będzie nowa, zajebiście śmieszna anegdotka.
To jak już zaczęłam się żalić, to na pełnej kurwie dokończę, że w chuj pojebali te zajebane rozkłady jazdy, pociągi pierdolone, że teraz ledwo zdążyć można. Zamiast coś zmienić na lepsze, to nie, i rano, i jak wracam z pracy mam od wczoraj spierdolone tak, że rano na styk się wyrobię z dojazdem na to zasrane lotnisko (jeszcze dołączając zajebanie się z portfelem, to w ogóle super podróż życia), a żeby wrócić, tak jak wczoraj, to będę czekać jak kołek przez 20 minut na pociąg, bo poprzedni jest dosłownie parę minut po tym, jak kończę zmianę, więc ni chuja nie idzie się wyrobić z zamknięciem zmiany, raportem i jeszcze popierdalaniem na sam dół na ten peron.
Wczoraj się tak nawet nie spieszyłam, myśląc, że on wciąż odjeżdża o 13:09. Podeszłam już 13:07, zdążyłam pyknąć w drzwi, ale, rzecz jasna, spierdolił mi sprzed nosa. Najlepiej, jak jeszcze stoi pół minuty, ty napierdalasz w ten przycisk, ale drzwi nic, i pociąg powolutku sobie odjeżdża w pizdu. Nie no, wiem jak to działa, po prostu chcę już ponarzekać na co, co mnie wkurwiło, żeby się trochę uspokoić. A jak już stwierdziłam, akurat wylewanie bólu dupy w te wpisy jest najmniej szkodliwą formą dawania sobie upustu.
Rano też, zajebiście, wczoraj jak i dziś; przesunęli odjazd na 4:23, ale oczywiście jebaniutki i tak podjeżdża 4:25 - nie wiem, takie korki na torach o świcie czy o chuj już chodzi? Potem jeszcze lepiej, zamiast chociaż rozpędzić się, żeby zajechać na to jebane Śródmieście, to ten w środku tunelu zwalnia, zamula, zastanawia się - przez co ostatecznie ja lecę zziajana 4:29 szybko na przystanek autobusowy, żeby na tę 4:30 się nie spóźnić. Pewnie, zawsze mam opcję żeby już 4:00 się kopsnąć pociągiem z Powiśla, ale wtedy jestem na lotnisku kurwa 4:34, a mi się tu i tak dość dłuży czas, żeby dokładać sobie przebywanie tu przez bonusowe pół godziny za frajer. No śmieszne. Może w marcu jeszcze tak dojeżdżałam, bo spinałam dupę żeby się nie spóźnić, ale teraz mam już dużo bardziej wywalone w to.
Znowu była jakaś miła klientka. Ze wschodnim akcentem, ale normalnie przemówiła po polsku, szanuję, zważyła sobie za 2 zł kartą i elo. Spoko. W sumie ostatnio też nawet dzień jeden czy drugi zdarzyło mi się, że obyło się bez żadnych spin, krindżu czy nerwów. Doceniam. Może dzisiaj nie jest ten dzień, ale zdarzają się i takie i lepiej, jak zluzuję dupę i po prostu się z tym pogodzę.
Nie ma co się samemu nakręcać z jakimś destruktywnym, trująco-gnilnym myśleniem. Po co. Zmieni to coś czy nie? Chyba tylko na gorsze. Sama przecież ile już powtarzałam Dominikowi, żeby się nie martwił, nie smucił, nie przejmował tak że coś tam, praca, pieniądze, że matka coś tam, że ktoś tam coś tam. A potem sama uskuteczniam ferment we własnej głowie, bo z dupy przyplącze mi się jakaś gnębiąca myśl i na przekór zdrowemu rozsądkowi się nią zadręczam. NO ŚMIESZNE! Koniec tematu. Koniec tego.
Chcesz się wziąć w garść, to weź się w garść. To już najprostsza droga i żadnej więcej filozofii, na miłość boską.
poniedziałek, 3 czerwca 2019
Potrzeba amortyzatora
Najpierw miał być znów długi wpis, ale lepiej pewnie będzie, jak oszczędzę sobie tego. Więc napiszę tylko dwie rzeczy.
Trochę ręce opadają, jak ktoś się spyta o ważenie, ja powiem że 2 zł, a ktoś i tak nie zapłaci. Co robić, wołać za kimś takim? Przecież powiedziałam: 2 złote. Wniosek, że za cicho albo z innych względów ktoś nie usłyszał. A mi głupio potem nawoływać tak, że "halo, przecież mówiłam coś". I ile takich ważeń uchodzi na friko. Na całe szczęście jednak większość ludzi ogarnia, co się do nich mówi. Najwyżej powiedzą, że "a, jak za dwa złote, to nie, nie", ale przynajmniej ogarną, co się do nich mówi.
Podobnie jak ktoś dostaje bólu dupy ze względu na cenę. Bo dwie rzeczy w jedną za 75 zł to rozbój w biały dzień, albo w ogóle 40 zł za jedną to okropny dramat.
Przecież nikt nikogo nie zmusza do korzystania z tych usług, ale jakoś nie wszyscy to rozumieją. Przecież jak się coś nie podoba, to byłoby miło, gdyby zamiast prawić mi komentarze i miny, po prostu poszedł sobie i do widzenia.
Jakiś wróbel tu lata już od poprzedniego tygodnia. W kiblu damskim widziałam suszarkę obsraną.
Nie lubię tego miejsca naprawdę. Wróbelki lubię, nie o to chodzi. Po prostu nie lubię pracować tu, nie podoba mi się i momentami mam w opór dość.
Wczoraj już w ogóle zadziało się bardzo źle, bo popsułam dzień Dominikowi. Bo on chciał wyjść ze mną, a mi się zaczął okres i chciałam zostać leżeć. Ale też nie chciałam, żeby szedł sam. A on chciał, żebym poszła z nim, a nie w kółko tylko słaniała się w domu, jak ostatnio.
Niestety właśnie jak wyszliśmy, to ciągle było mi źle, a przez to Dominik był zły na mnie. Masakra, bo nienawidzę jak jest źle, nienawidzę takich sytuacji. Po prostu nie miałam już siły. Okres okresem, chociaż tym razem wyjątkowo jakoś nerwy mi napiął on, ale głównie to chodzi o moje nastawienie, że mogłabym nie histeryzować, skoro nie jest w ogóle tak źle. To tak w wielkim skrócie.
I wyszedł ten wpis nie tak krótki znowu, a tylko chciałam jeszcze napisać, że ostatecznie zafoliowałam jakimś ziomkom dwie hulajnogi jako jedno, za 40 zł. Po prostu popatrzawszy tylko na nich, od razu wiedziałam, że ta wzmianka o 75 zł nie miałaby sensu. Albo inba i nieprzyjemności, albo by sobie poszli. To już lepiej dać po tej najtańszej opcji, a jak jeszcze i to by nie pasowało, to nara.
W dupie mam, czy to frajerstwo, ale po prostu szkoda mi nerwów na dowalanie sobie jeszcze takiego kontaktu z ludźmi. Zauważyłam już po sobie, że jak nie potrafię w sobie takiego drobiazgu zmienić, to lepiej wychodzi olanie tego, zamiast wymuszanie na siłę jakiejś zmiany na lepsze.
Nie chodzi zaraz o popuszczanie sobie całkiem i niepracowaniu w ogóle nad sobą, bo mam wrażenie, że Dominik tak myśli, że ja użalam się nad sobą i w ogóle nie staram... ale czy nie zawsze wcześniej tak było - gdzieś w rodzinie, znajomi czy jacyś lekarze, też zawsze od razu podenerwowani i machali ręką, że "ale co ja wydziwiam, phi, przecież nic mi nie jest". Ale skąd każdy tak dobrze to wie? Ja nie siedzę nikomu innemu w głowie i jakby ktoś mi powiedział, że mu ciężko, to nie oceniając go po prostu powiedziałabym ok, wierzę. Może nawet nie rozumiem, może mi w takiej sytuacji w ogóle nie byłoby ciężko i mogłabym nawet wyśmiać kogoś, że jest taki słaby. Ale uważam, że tak się nie robi.
Dlatego to smutne, jeśli z jakichś względów nie radzę sobie, coś mnie przytłacza i po prostu chciałabym jakoś od tego odpocząć, a wychodzi tylko na to, że wymyślam problemy, ja sama, i użalam się i czarnowidzę.
Podczas gdy tak naprawdę staram się, na ile mam sił. Jakbym zrezygnowała w ogóle, to - ile razy już to wspominałam - nie poszłabym na żadne studia, nie wyprowadzałabym się nigdzie, nie poszła do pracy, i przede wszystkim w związek na całe życie bym nie wchodziła.
Ale zdecydowałam za każdym razem, że dam radę, że nawet mimo przeciwności jakichkolwiek, będę dawać dobrze radę.
Stąd potem nienawidzę tak tego, jeśli jednak słabnę i mimo że próbuje się pozytywnie nastawiać, brać w garść i trzymać się w spokoju, to po prostu to momentami już nie wychodzi.
I nie znaczy to, że nagle wszystko się zjebało i już zawsze będzie źle. Bo uważam, że jak na moją miarę, to już miałam w życiu najgorzej jak mogło być. Gdybym jeszcze gorzej wtedy miała, to pewnie nie przeżyłabym tego, zabiła się w końcu i nie było by mnie teraz tutaj gdzieś tak pewnie od czterech, pięciu lat.
Ale skoro już przez najgorsze jak dla mnie stany umysłu poprzechodziłam, to teraz jeśli nawet znów zdarzają mi się takie okresy, że się czuję okropnie, to kolejny raz najzwyczajniej dam sobie z nimi radę.
Szkoda tylko, że Dominik może to widzieć tak, że na początku było między nami super, a teraz wszystko się zaczyna psuć i ja robię się nieszczęśliwa.
W ogóle tak nie jest!!!!
Przejdzie mi ten okres, odejdę niedługo z tej pracy, to i poczuję się lepiej, na pewno. A nawet zostawszy na tym gównianym lotnisku, Dominik ma rację, że najlepiej to mogłabym docenić, że nie mam tu za wiele do roboty i jeszcze płacą mi sporo, o co trudno gdzie indziej w Warszawie jak na moje kwalifikacje.
No i nie o tym miał w ogóle być ten wpis, tylko o tych sytuacjach z klientami, ale już haha. Nieważne, napisałam cokolwiek, co mi leżało na wątrobie, czyli zadanie tego pisadełka spełnione.
czwartek, 30 maja 2019
Obawy złych snów
Znając życie to jeszcze poczekam, aż wykluje mi się magiczne jajo w everwingu, przejdę się w międzyczasie do kibla, i dopiero jak wrócę to ten wpis dokończę, więc opublikowany pewnie gdzieś będzie po 7:00 (albo i po 8:00, jeśli coś mnie będzie rozpraszać albo popłynę znowu z bóldupieniem, ale postaram się nie).
Chociaż serio mnie nosi i wzbraniam się, bo po prostu miałam koszmar dokuczliwy i już can't even.
Dominikowi to tylko napisałam, że masakra miałam okropnie zły sen i nie mogę się pozbierać. Ale czy mam mu siać ferment znowu czymś takim? Tym bardziej, że to dotyczy najbardziej drażliwego tematu, czyli --
Dobra, przerwano mi jednak - zwłaszcza jedna baba klientka miała z czymś problem - i w ogóle jeszcze parę osób dupę pozawracało. A zaczęłam pisać 6:27.
...Czyli -- naszych byłych. Wiem, tak, niewarto do tego wracać. Dopiero co i tak miałam schizę jakoś przedwczoraj, i zamiast spać dostałam histerii i Dominikowi pewnie zrobiło się smutno. Chociaż sam mówił, że haha to pewnie przez to, że zbliża mi się okres (też prawda). I zapewnia, że mnie kocha. Przecież wiem o tym! Zawsze! Też go kocham najbardziej.
Ale coś słabo się bronię przed nadchodzącą mnie paranoją. Dopiero co on miał coś z tym znamieniem na ramieniu, albo ja coś się dziwnie czułam, to już zaczynałam płakać, że na pewno umrzemy czy coś. No dramat. Nie można tak.
Nie można też wierzyć jakiemuś głupiemu koszmarowi, że on ma dziecko przypadkowe z jakąś swoją tam byłą jednorazową (niedobrze mi się robi na samą myśl i chcę umrzeć). I ok, on nie ma świadomości że niechcący zrobił dziecko, ona nie ma pojęcia kim jest ojciec, ale po jakimś czasie - dajmy na to - spotyka go, rozpoznaje, oskarża o ojcostwo i jakieś roszczenia ma o alimenty czy chuj wie co... A ja sama to najlepiej w takiej sytuacji niech się zapadnę od razu pod ziemię. Nie miałabym już czego szukać w ogóle nigdzie.
Chciałabym mieć swoje dzieci tylko z nim, pierwsze, swoje własne. A nie, że on już ma jakieś na boku.
To strasznie podchodzi w ogóle pod paranoizowanie moje, wiem, bo nie ma przecież pewności, tak, nie wiadomo, może nigdy się nie dowiemy nawet. Ale jak mogłabym zdobyć tę pewność, której brak tak mnie zadręcza? Odnajdując te wszystkie dziwki, które zaruchał, upewniając się, że nie były w ciąży? a jak były, to bach bach, test na ojcostwo - że na pewno nie z nim? A jeśli - to co, amen, koniec związku? Nie przeżyłabym. Ale też nie umiałabym z nim być wtedy w ogóle. Masakra...
Ludzie mają różne uprzedzenia, że rasa, że religia, że poglądy polityczne, orientacja seksualna, wreszcie wygląd (rudy, za gruby, bo "krzywa morda", "bo tak"). Dla mnie to wszystko głupie akurat i śmieszne, ale sama mam tylko jedno, wielkie takie okropne i niezbywalne uprzezenie - właśnie jakieś dzieci z innego związku. A zwłaszcza takie na boku, nawet nie ze związku, tylko z samego zaruchania. Może i równie dobrze można się uprzedzać do czegokolwiek innego, a to moje uprzedzenie jest równie głupie. Ale po prostu razi mnie sama myśl o tym do tego stopnia, że naprawdę nakręca mi się paranoja, ciężko mi się uspokoić i ogarnąć jakoś umysłowo. Dramat. Niedobrze mi z tym.
Boję się, że coś takiego kiedyś z dupy wyniknie, podejdzie do nas za parę lat jakaś baba, powie że poznaje Dominika, że w końcu go znalazła, że to on, a to proszę - jego dziecko. I do mnie wtedy, żebym ich zostawiła.
To jest najgorsza sytuacja chyba, jaką sobie w życiu teraz mogę wyobrazić. Patologia straszliwa, tak to widzę... Nie chcę krakać, ale ja bym już kurwa wolała chyba umrzeć, niż przeżywać coś takiego.
Ale nie będę przecież znowu dzielić się z nim swoimi obawami. On mnie zapewni, że nic takiego na pewno nie miało miejsca, i tyle. A ja i tak nie mogę w żaden sposób mieć pewności i nie przestanie mnie to zadręczać chyba.
Mogę najwyżej zmienić swoje nastawienie. Ale na to, co rzeczywiście się stało kiedyś, nie mam już przecież żadnego wpływu! Mogę nastawiać swoje myśli na to, że nie, na pewno nic takiego się nie stało, jest ok i nigdy nic naszej miłości nic nie zepsuje.
To właśnie ciągle robię. I odkąd jesteśmy razem, jednak większość czasu jestem szczęśliwa i nie dopuszczam tych najgorszych myśli.
Mam po prostu nadzieję, taką ogromną, najbardziej jak tylko mogę, że te wszystkie moje obawy są zupełnie nieuzasadnione, nieprawdziwe, i nic z nich się nigdy nie ziści...
wtorek, 28 maja 2019
Wciąż naprzeciw gniciu
Rozbolały mnie zęby po tym enerdżiku, biały monsterek. W smaku jakoś to ujdzie, nie wali chociaż tak jak typowe energetyki, ale i tak poza pożądanym rozbudzeniem sypie dość tymi efektami ubocznymi. Bolesne szczypanie w zęby to właśnie jeden z nich.
Przy pierwszych łykach zwłaszcza popieścił mnie nieźle po przednich zębach. A z czasem, choć przyzwyczaiłam się nieco, zabolało mnie znów, kiedy tylko kromkę z nutellą spróbowałam ugryźć. Zjadłam w końcu całą, dyskretnie nie krzywiąc mordy, ale uzębienie moje nie lubiło tego.
Poza tym, brzuch mnie znowu rozbolał, jak i wczoraj o podobnej porze. Takie tępe ciurlenie w samym środku, na żołądku. Trochę też na wątrobie i wyrostku robaczkowym. Niefajnie. Człowiek chce postać, bo w krzyżu łupie że dramat, i siedzieć nie można, a tu przy staniu też zaraz wygina od tego parcia na brzuch. Tragedia no.
Stara baba. W krzyżu ją łupie. He he. Najlepiej to jeszcze leżeć sobie w domciu i czilować, a jeszcze lepiej na płasko plecami na podłodze, albo jak już w łóżu, to na brzuchu. Dość znacznie lżej wtedy.
Paradoksalnie stojąc w pracy też się czuję lepiej, chociaż tak korci ciągle, żeby przysiąść sobie. Ale nie przysiądę, bo 10 minut i znowu kosa w kręgosłup. Dramat. Dziś to praktycznie stoję cały czas od tych już 6 godzin. Na chwilę właśnie przysiadłam kromkę sobie spożyć, ale wziąwszy się potem za pisanie czegoś w kalendarzu zaniechałam prędko, bo plecy te przeklęte znowu zaprotestowały. No, to stoję.
Książkę sobie podczytam, pogram na telefonie, pokręcę się w kółko, popiję monsterkiem. Wychyliłam już cały. Ale bokiem mi on wyłazi. Niby nie usnęłam chociaż, to dobrze, ale poza tym wiele dobrego to nie przyniosło. Na brzuchu prze, zęby bolą, niedobrze mi trochę, boli pod żebrami aż usiąść się chce, ale - czerwona lampka - już lepiej na stojąco się zwijać z bólu, niż wykręcać na krześle od doskwierającego w cholerę krzyża.
Jak nie zachwycać się tą pracą.
Nawet już tracę poczucie, że te 3k które zasilą mi konto za parę dni są tego warte. Ok, posiedzę trochę, porobię nic albo co nie co od czasu do czasu, a zastrzyk gotówki jest co ten miesiąc. Jeść potem mam co, jakąś pierdułę typu ciuch czy kosmetyk mogę sobie kupić, nawet do kina może pójść albo na randkę do starbaksa z chłopakiem. Na czynsz za chatę też jest, więc utrzymanie z głowy; jak dobrze pójdzie, to nawet z 200 stówy sobie uciułasz co miesiąc. No zajebiście, nie?
No nie. Fajnie, gdy siedzisz w takiej pracy, gdzie czujesz, że każda chwila jest po coś i każdy grosz wlatujący za nią jest zasłużony. A kiedy zaczyna ci być już wszystko jedno, że tyle a tyle hajsu, bo z czasem już nie wiesz co ze sobą zrobić od tego gnuśnienia w jednym, zapierdziałym grajdołku, to pytanie, czy sytuacja jest wymierna jest chyba retoryczne. Prościej, to szkoda po prostu siedzieć i już mentalnie łazić po ścianach, nawet jeśli wpada ci za to względnie przyzwoita sumka jako wynagrodzenie. Ta wartość hajsu po prostu blednie przyćmiona uciemiężeniem, jakim zdobycie go (tego hajsu) jest okupione.
Nie musi to być zaraz jakaś rażąco skrajna sytuacja typu małe dziecko tyrające po 20 godzin dziennie za 50 gr w kopalni węgla brunatnego 4 km pod ziemią, bo ludzie lubią tak dramatyzować. Wystarczy, że ktoś typu ja pożali się z (uważam) uzasadnionych względów na swoją sytuację i wynikające z niej samopoczucie, żeby w mig się zlecieli jak ćmy do lampy tacy życzliwi, którzy to zasypią cię przykładami, jak to wszyscy mają tylko po stokroć gorzej.
Bo po co patrzeć na to, że ktoś ma lepiej i też tak chcieć. Przecież wszystkim normalnym ludziom jest regularnie strasznie chujowo, więc się ciesz co nie miara, jeśli sam masz choćby ciut mniej chujowo.
Gdzie tu zdrowie jakieś w tym myśleniu, no ja pierdolę? Dobra, rozumiem też takie celowe prezentowanie komuś innej perspektywy, w sensie nie narzekaj na wszystko, bo są też dobre aspekty i trzeba je zauważać. Spoko. Ale nie do przesady, jeśli coś już człowiekowi mocno ciąży i nie wiem jak się musi nagimnastykować, żeby jakieś tam pozytywy w tym dojrzeć - to hola, nie warto aż tak się poświęcać.
Po prostu są rzeczy, które jeszcze można tolerować. A jest pewien próg, po którego przekroczeniu lepiej się poważnie zastanowić nad zmianą swojej sytuacji. W moim przypadku to mowa o pracy, ale może to się tyczyć wszystkiego, od złego odżywiania się i zubażającego trybu życia przez tkwienie na poronionym kierunku studiów po nieprzyszłościowy związek z niewłaściwą osobą. To jest najzwyczajniej chore, jeśli bez względu na to jak by było chujowo, ze łzami w oczach i bodajże desperackim już zaślepieniem człowiek się będzie zaklinał, że nie jest tak źle, w ogóle to jest super, najważniejsze to nastawić się pozytywnie do życia i w ogóle HI HI. Nie.
Po prostu stop, i nie. Przy takim porównaniu do sytuacji, która mogłaby być jeszcze gorsza niż moja obecna, to racja, dostrzegam że nie jest aż tak beznadziejne. Stąd się rodzi właśnie ten dylemat, czy jednak popuścić sobie bo dość sporo mnie kosztuje tkwienie w takim miejscu, czy może obrać jakieś środki znieczulające to poczucie przymiażdżenia, typu jakieś psychozabawy z samą sobą, umilanie sobie czasu we własnej głowie czy cokolwiek nawet absurdalnego czy śmiesznego, co by tylko kierowało moje odczucia w innym kierunku niż skupianie się na swoim niezadowoleniu i poczuciu nieznośnego przygniecenia. Takie bawienie się w wychodzenie z pułapki na różne sposoby.
Skoro wywnioskowałam już, że mogę do pewnego stopnia poświęcić się, by w zamian zarabiać tyle a nie mniej, to najlepiej zapewne pozostać przy tym i uznać, że stopień ten nie jest jednak przekraczany.
Podsumowując, po prostu najlepiej wytworzyć sobie samej w umyśle na tyle sprzyjającą aurę, by nie przebijały się przez nią dołujące myśli tak gęsto garnące się do mnie przy okazji pracowania tutaj. Skoro już pokminiłam i parę takich zajęć i sztuczek znalazłam, to teraz warto się ich trzymać. A że nie przychodzi to tak o, to już trudno, najwyżej poćwiczę trochę tę silną wolę i samozaparcie, które wciąż zbyt łatwo i przy byle pretekście mi luzują.
Próbuję się zająć czytaniem książki, ale usypia mnie to, trudno, to niech spróbuję się skupić bardziej i wczuć w dziejący się w niej przebieg akcji i szczegóły opisów.
Źle się czuję w takim otoczeniu, na otwartej przestrzeni i wystawiona na pastwę losowych gapiów i koniecznego kontaktu z ludźmi - też trudno, to niech sobie wyobrażę, że jestem w domu i to tam sobie właśnie czytam książkę, i jest spokój, przytulnie i nie ma nikogo z tych obcych ludzi wokół mnie. O ile przyjemniej od razu.
I tak dalej i tak dalej. Albo jak stojąc zachcę przysiąść sobie, to niech pomyślę, jakie jęki pleców moich pociągnie to za sobą - i od razu wolę postać te do końca zmiany na nóżkach. I też jest lepiej!
Od jutra biorę ten zeszyt syrenkowy i w nim będę prowadzić różne pierdoły, typu te dzienniki napatoczającej się klienteli lub choćby to mierzenie temperatur o cyklicznych porach. A uaktywnię i to, czemu nie. Na boga, czym już mam się zająć od tej niedproduktywności i destruktywizacji próbującej mnie strawić tutaj?
piątek, 24 maja 2019
Zapobieganie gniciu
Pomiędzy nudą, znużeniem i zmordowaniem ja gdzieś jestem na tym drugim etapie, przesiadując w tej fascynującej pracy. Czasem chwilkę się coś zadzieje i czas rozpędzi się nieco, czasem tylko ktoś zawraca niepotrzebnie dupę albo robi się krindżowo, jeśli ktoś jopi się tylko z niefajnym wyrazem twarzy albo po prostu sam fakt, że stoi i się gapi i gapi - nie umila to tego siedzenia tu, wręcz przeciwnie. Podobnie, jak ktoś po prostu podejdzie zagadać i spytać się o coś, zwięzła rozmowa bez zbędnych, żenujących komentarzy - to też spoko. Jakoś turbo to pędu czasu nie rozkręca, ale i tak jest produktywniejsze niż wizyta takiego zaczajonego gapia bądź innego ignoranta, który nawet nie umie w język i jakąś podstawową interakcję z inną posiadającą mózg istotą. Czasem już sama wymiana niezobowiązującego "dzień dobry-dzień dobry" to spory sukces.
Nie to, że ja się tak rwę do ludzi i najchętniej bym każdego zagadywała. Wprost przeciwnie. Ale skoro już mam pełnić tu wiadomą funkcję, to wolę po ludzku i na schematach się z ludźmi porozumiewać, niż ocierać w kółko o jakieś żenujące, dziwne i psychicznie jednak krępujące sutuacje. Wiadomo, nie jest to tragedia, chodzi tylko że skoro już wykonuje się taką pracę, to fajnie byłoby czuć się w niej też co najmniej znośnie (nawet podrzędne stresy okazjonalnie można znieść), a nie przechylać się jednak nieproporcjonalnie w stronę umiarkowanego, acz uciążliwego męczenia się w tym przewlekłym położeniu.
I teraz JAK SOBIE PORADZIĆ Z TĄ NUDĄ. Jasne, można powiedzieć, że ale jak to, no inteligentny, pomysłowy człowiek to się w żadnej sytuacji nie będzie nudził. Totalna zgoda. Tylko te pomysły po jakimś czasie się wyczerpują, a nawet jeśli czepić się kilku takich, którym nawet przy wysokiej powtarzalności jakoś udaje się zapychać czas (w końcu sama codziennie robię przeważnie to samo, czyli gram w everwinga, robię francuski na duolingo albo oglądam instagrama i fb), to jednak pojawia się w końcu to prozaiczne ile można. Trzeba jakiegoś świetnego samozaparcia, niezbitego świetnego humorku i nieprzerwanie cudownego stanu umysłu, żeby wytrwać w takim samozajęciu się sobą. Rozumiem, że komuś innemu byłoby zupełnie wygodnie siedzieć przez usrane 7 h w bezruchu z nosem w telefonie. Albo, nie przesadzając już, przesiadywanie tak przez parę godzin, z przerwami na jakieś rozprostowanie nóg, pochodzenie w kółko i klapnięcie znowu. Też mam takie fazy, że mi to wystarcza; zwłaszcza tak było z początku podjęcia tu zatrudnienia. Ale z czasem to tylko gorzej i gorzej, i dochodzi do tego, że po 2,5 miecha wysiedzenie tu w bezczynności i 14 minut wyczerpuje mnie już na resztę dnia.
Oczywiste jest to, że w rzeczywistości nie mam na co narzekać, i z 3/4 tego nieszczęsnego społeczeństwa za 3k na miesiąc to z pocałowaniem rączki i uśmiechem na mordzie zasiadłaby tu, by dzień po dniu na tę samą modłę bajerować klientów. Wielu typa pewnie i wytrzymałoby tak z okrągły rok albo i z parę lat, dajmy i z 10; ile razy już z niedowierzaniem zauważyłam, że ktoś grube lata spędza w takiej robocie, w której w moim wyobrażeniu (i przy moim, nie ukrywając, nastawieniu) nie dałoby się usiedzieć dłużej niż, nie wiem, z dwa-trzy miesiące.
Od prawie wszystkich bym pewnie usłyszała, że jestem marudą i nie mam pojęcia o dorosłym życiu, że tak to jest i trzeba się męczyć i blebleuleuble. Może coś serio jest ze mną nie tak i faktycznie jestem tak oderwana od ziemi, ale za chuj nie rozumiem ani w ogóle nie popieram takiego nastawienia. Ok, pojąć to jeszcze jakoś mogę, że po prostu ktoś widząc, że wszyscy inni podobnie męczą się w pracach, stwierdza, że jednaką miarą powinnien każdy być mierzony i mniej lub bardziej, ale koniecznie w jakimś stopniu musi być niezadowolony z pracy.
Wtedy napatoczam się też taka ja, mniej lub bardziej pierolnięta na tym punkcie, (ale już w dupie to mam, bo nie mnie oceniać i niech tam każdy sobie najwyżej twierdzi, że chuja się znam na życiu) i pod żadnym pozorem nie zgodzę się z takim wnioskowaniem, że tak musi być, że praca musi być chujowa, że człowiek musi się męczyć, że za pięknie to nigdy nie może być.
Bo co?
Dobra, niech dzieją się też przeciwności losu. Niech się ma pod górkę, żeby później mieć z niej i dodatkowo to docenić, w porównaniu z dołującymi przeżyciami. Ale o to właśnie chodzi, o równowagę. Nie może być całkiem bajkowo kolorowo, ok. Ale i w drugą stronę, nie jest w porządku, jeśli wszystko się jebie jedno na drugie, przytłacza cię jakaś chujnia i ni widu żadnej tendencji wzrostowej w kierunku pozytywnym.
To jest bardzo nie w porządku. A ja się mniej więcej tak ostatnio czuję i o tym wczoraj szczerze porozmawiałam z Dominikiem. On jest dla mnie najważniejszy, jest całym sensem mojego życia tak naprawdę. I to jest w ogóle punktem zaczepnym mojego istnienia, bez którego wszystko by się bez wątpienia rozleciało w pizdu.
Nie chcę jednak, by to szczęście zakłócały mi jakieś drobne, ale w nagromadzeniu podburzające jednak źródełka zgryzoty. Przecież to mogą być, albo są na pewno, wszystko od początku do końca tylko przesadne spirale pseudomęczeństwa nakręcane przeze mnie samą we własnej głowie, taka standardowa pułapka negatywnego myślenia.
Zdaje sobie z tego sprawę w całej rozciągłości. Dlatego przecież przyłażę tu wciąż codziennie, i choć nie podoba mi się coś ciągle i momentami robi się mi już nieznośnie dość, to w ogólnym rozrachunku i tak potulnie zostanę siedzieć tu na najbliższe miesiące.
No bo co z tego, że jak na rano to człowiek niewyspany i znużenie dobija tak, że ledwo przytomność można zachować, i pikawa jeszcze siądzie od wlewania w siebie beznadziejnie tych paskudnych enerdżików; a jak z kolei na popołudnie, to wraca się późnym wieczorem i sklepy pozamykane, i nic już się nie zdąży załatwić, w razie by się chciało. Że niewygodnie i plecy napierdalają jak chuj, jeśli siedzi się godzinami na dupie na tym chujowym krzesełku, bo do wyboru ma się najwyżej stać równie bezczynnie jak te widły w gnoju (co pisząc, właśnie powstałam z łupiącym krzyżem i zdrętwiałymi odnóżami z rzeczonego krzesełka, by dla odmiany popodpierać teraz tu stanowisko na stojąco). I milion innych jeszcze równie dołujących dolegliwości, typu wkurwiający ludzie, nuda, bardzo wkurwiający ludzie, wlekący się czas, nuda i wkurwiający ludzie. I jeszcze nuda straszna.
Może i będę narzekać na następną pracę, do której z wielką chęcią pójdę. Byle ta zgryzota nie przeważała, bo bez względu na faktyczny wygląd tej pracy, moje odczucia co do niej są w chuj jednak ciemiężliwe. Mogą mi nawet mniej płacić w tej kolejnej, już serio mówię; też nie do przesady, jak herbaciarnia, w której gówno zarabiałam. Ale niech to chociaż będzie praca lżejsza, przyjemniejsza i choć trochę, słodki Jezu, ciekawsza (o to już naprawdę nietrudno)...
No, to ja dalej sobie poszukam czegoś do rysowania, popiszę może sobie coś na papierze dla rozruszania nadgarstka, dam się porozpraszać co chwilę przechodniom, którzy i tak nic nie kupią, ale którzy muszę udawać, że mnie interesują; spróbuję skupić uwagę na czytaniu czegoś i przy tym nie przysnąć ze znużenia, i nie brać do siebie znowu tego, że co chwila tylko ktoś przechodzi i się gapi, albo stoi i się gapi; no relaksujące to w chuj. Może znajdę sobie jeszcze jakieś nowe zajęcie, a jak mi się skończy, to znowu poszukam byle czego z dupy, żeby się tylko nie zanudzić na śmierć.
Zajebiście, że zamiast spędzać czas z moim ukochanym, marnotrawię teraz swoje życie, zdrowie psychiczne i dobre samopoczucie kosztem byle zdobycia hajsu na utrzymanie się. Ale co ty pierdolisz ania, przecież taka kolej rzeczy...
Przynajmniej przyszła teraz jakaś miła ruda pani z dwiema walizkami i pokrowcem z chyba wiolonczelą. Dominik by wiedział, co to jest. Zważyła je sobie, pogadałyśmy chwilkę, wszystko luźno i bez krindżu. Dobrze, że zdarza się i tak.
Mogłabym, poza tym, przynajmniej udawać że wszyściuteńko jest w porządku, jestem super silna i pewna siebie i ze wszystkim daję radę. Nawet, jeśli byłoby to wręcz śmiesznie przekłamane, to i tak nikt z zewnątrz różnicy by nie zauważył, bo ludzi to nie obchodzi. Zawsze to chociaż nie trułabym innym i nie roztaczała nad sobą aury zasmarkanego biedactwa, czego nikt nie lubi i każdego to męczy.
O zajebiście, właśnie 5 cm przede mną przeczłapał się jeden z moich ulubionych śmierdzących bezdomnych. Chuj ci w dupę obdartusie. Nie żebym zaraz złorzeczyła, ale serio wypierdalaj jeden z drugim, zamiast narzucać niechętnie pracującym tu ludziom swoją obrzydliwą obecność. Chuj na drogę pod te wstrętne gołe giry w tych człapiących, wstrętnych japonkach.
No i chociaż na dzisiaj znalazłam sobie jakiś zapychacz czasu. Za pewien czas znowu wejdę tu popisać podobnej maści pierdy, których lektura nikomu do niczego nie jest potrzebna. A w międzyczasie powynajduję sobie z braku laku jakieś inne gównozajęcia typu bazgranie po odwrotach tych niekończących się naklejek czy standardowe zamulanie w telefonie. Albo w końcu śledzenie obojętnym wzrokiem przetaczających się tu zróżnicowanych mas i jednostek ludzkich. Jakie ciekawe te urywki z ich żyć dziejące mi się tu przed niewyspanymi oczami.
czwartek, 16 maja 2019
O gniciu
Wiadomo, że żaden pożytek z narzekania, ale ponarzekam jednak teraz, bo już wolę pobóldupić tutaj i dać upust frustracji, którą budzi we mnie ta durna praca, niż tłamsić to w sobie i dorobić się jeszcze znowu jakiejś nerwicy.
Po pierwsze, to Dominik śpi, a i tak zaczęłam pisać do niego znowu z żalami jak mi tu źle. A nie powinnam tego robić, bo po co komuś truć, zwłaszcza jak się te osobę kocha i nie chce, żeby się ona martwiła i psuła sobie humor. Więc mniej szkodliwe będzie zdecydowanie wymarudzenie się tu, dla samego ulżenia sobie w tym męczeniu się, nawet nie w celu lektury dla kogokolwiek.
W zasadzie jak już myślę o tym wszystkim, co teraz mogę tu powypisywać to aż mi się odechciewa. Bo kurde, czy nie lepiej już dać spokój i po prostu siedzieć tu z rezygnacją i najlepiej nie kontaktować do końca, co się tu dzieje wokół, jeśli to są co rusz bodźce atakujące i nieprzyjemne. Ale jak mam usypiać tu przez następne ponad 6 godzin, to już wolę wziąć się pisanie czegokolwiek, naprawdę. Jeszcze niedługo to zacznę książkę pisać na telefonie, haha do tego dojdzie. Przynajmniej byłby może produktywny pożytek z mojej strony dzięki temu gniciu tu na tym zasranym lotnisku.
O tu już się zaczyna przejaskrawianie, bo zdaję sobie sprawę, że to miejsce pewnie wcale nie jest tak okropne, jak wynika z moich relacji. Może i jak ktoś wpada tu przelotem, by się gdzieś odprawić, kupić sobie coś, usiąść i poczekać, to nie nazbiera tylu nagatywnych przeżyć, co ja, siedząca tu po 40 godzin tydzień po tygodniu.
A może i da się siedzieć dłużej w jakiejś pracy i jej nie znielubić, ale naprawdę nie wiem jak cudowne miejsce musiałoby to być; obym trafiła kiedyś na nie i została tam już do emerytury.
Nie sądziłabym, ale jednak stwierdzam teraz, że już ta śmieszna herbaciarnia była bardziej znośna. Też już momentami rzygałam nią, ale jednak nie było aż tak okropnie, żeby dostawać jakichś skrętów z nienawiści. Jedyne co, że ten zarobek, zarobek i zarobek. Dno totalne. Za taką pensję po prostu nie opłacało się tam dłużej znosić już tych dram, natłoku obowiązków i zjebanych klientów.
Na lotnisku prawdę mówiąc jest jeszcze mniej przyjemnie, ale chociaż zarabiam więcej. No i to jest wyłącznie jeden powód, dla którego już ponad dwa miechy tu pracuję, mimo że z narzekania mojego pewnie może wynikać, że tak bardzo bym się cieszyła, jakbym mogła odejść z tej pracy.
No pewnie, bo jak klasyk mówi: mi niepotrzebna jest praca, tylko pieniądze. Logiczne, że jakbym miała wrócić na nieróbstwo do domu, to prędziutko by mnie pogoniło dokądś za zarobkiem; a skoro fartem trafiło mi się tak dobrze zarabiać w tej podłej Warszawie, to najrozsądniej jest machnąć ręką na niedogodności, nie robić z siebie smutnego biedactwa, bo to żałosne, tylko skupić się na tym, że jest hajs i elo. (No bo hej, skoro w herbaciarni pensja poniżej średniej krajowej i gównoumowa - zlecenie, a na lotnisku przy głupim stretchowaniu jest umowa o pracę z urlopem i wszystkim, i kurde pracodawca Irlandczyk płaci prawie dwa razy tyle co polska średnia krajowa, no to serio...)
I sam wstęp do tego bólu dupy wyszedł dłuższy, niż samo meritum tego narzekania XD Z resztą co tu dużo mówić, pewnie z każdą pracą związana z handlem wiążą podobne niedogodności i kurioza. Od tematyki danego punktu handlowego zależy już, jakie konkretnie będą to "smaczki". Bo że wkurwiający klient, to się pewnie zdarza najbardziej pospolicie. Albo że oszust czy naciągacz, czy w ogóle jakiś napad czy złodziej, też się może trafić gdziekolwiek w byle sklepie.
Ale idąc już za specyfiką danego miejsca, pojawiają się zjawiska bardziej charakterystyczne już tylko dla tego typu miejsca właśnie. Czyli innymi słowy, jest w tej pracy na lotnisku dużo takich zjebanych aspektów, których wlaśnie w herbaciarni nie było. W zasadzie wszystko okazuje się tu gorsze, poza zasadniczą kwestią wynagrodzenia, która to właśnie jest priorytetem.
Pamiętam, jak męczyło mnie to już, że choćby muzyka leci w kółko taka sama tam w Koszykach. Albo że ludzie mają ciągle o coś wonty, i to jeszcze wciąż o te same rzeczy - że jakiegoś produktu nie ma, albo że jak jest, to coś z nim nie tak, albo że za drogi - no w koło to samo. I fakt, tej muzyki zapętlonej to może już po paru miesiącach nie dawało się znieść, ale klienci też się trafiali sympatyczni i jakoś to się równoważyło. I otoczenie też przyjemniejsze, jakieś sklepiki dookoła, bary, na dół można było sobie skoczyć do Rossmanna czy Piotra i Pawła. Za tanio to nie było, ale przynajmniej miało się poczucie takiego przebywania w luksusowym środowisko. Może to i próżne i dla mnie jakoś nie było to też super komfortowe, ale jednak już o wiele przyjemniejsze, niż tkwienie na lotnisku w takim punkcie - w kąciku, poza widokiem za schodami, a jednak w samym środku na otwartej hali. Bardzo to średnie jak dla agorafobika, na przykład. Już przytulniejsze jednak siedzenie za ladą przy komputerku, mała przestrzeń do ogarniania, zaścieniona i z dobrym widokiem na to, co się dzieje (w tym sensie, że z tyłu i po bokach ściany, a zza lady dobry widok na wejście - i to starczało). Na pewno to dużo bardziej komfortowe, niż przypadkowi ludzie ciągle naruszający twoją przestrzeń prywatną, czy to jakiś przechodzień, czy cała kolejka - co z tego, że mają całą ogromną halę; muszą przejść pół centymetra od mojej nogi, przez co sama nie wiem jak już się mam wciskać wgłąb tego przeklętego stanowiska. Jasne, że może nie każdy tak łazi i znikomy odsetek ludzi ma jednak oczy, ale starczy, że i co piąta osoba przelezie mi tu tuż przed nosem, i już poczucie komfortu jakoś tak znacząco mi maleje.
O, nie mówiąc już, że w głupiej herbaciarni miałam takie luksusy jak choćby drukarka czy czajnik. Ciepła herbatka, kiedy chcę, czy cokolwiek gorącego do zjedzenia, aby tylko sobie zalać - zdecydowanie to lepsze, niż zupełny brak takich możliwości tu, na lotnisku. Jak się zachce czegoś ciepłego, to spoko, tylko trzeba iść gdzieś specjalnie i jeszcze bulić krocie. (Przepustka pracownicza, tak naprawdę, to chuja daje; wielka mi różnica, że hot doga za 10 zł dostanę ze zniżką 10% i zapłacę za niego i tak 9 zł, albo kawę zamiast za 7 zł to kupię za 6 coś; no taka zajebista okazja, naprawdę).
Z początku się nawet cieszyłam, że mam wstęp do kantyny, ale radość moja się skończyła, jak któryś raz z rzędu trafiłam tam na zeschnięty makaron, śmierdząca jak psie gówno wątróbkę, niedogotowane ziemniaki albo w ogóle zepsute, szare mięso pływające w zupie. OHYDA. Może i kompot czy kawę to tam mają dobre. Ale po takich przygodach z doprowadzeniem się do mdłości i podtruciu żołądkowym, to ja teraz omijam to miejsce szerokim łukiem. Słowem, albo się jest podrzędnym januszem że znieczulicą węchowo-smakową i poje się tam do syta (bo pełno takich niewymagających smakoszy się tam pojawia), albo, cóż, jest się wybrednym słoikiem, który, o dziwo, nie będzie jadł starego, nieświeżego jedzenia. Już z dwojga złego lepiej przepłacić tu w jakimś maku albo innej minutce i dostać chociaż coś zjadliwego. Ale najlepiej to jednak nie otwierać na lotnisku w ogóle portfela i wszelkie pożywienie przynosić tu ze sobą, po cebulacku - z biedry po promocji. Serio, człowiek się naje, a chociaż finansowo nie zrujnuje.
Inna znów sprawa, poza samym siedzeniem i jedzeniem tu, to ta klientela. Jak już wspominałam, buractwo się panoszy. Spoko, że przychodzą też i normalni ludzie, bez spin, komentarzy czy innego wymyślania. A jak jeszcze są mili w dodatku, to w ogóle, pobłogosław im Boże. To jest jednak mniejszość, i też bardziej jakoś załazi za skórę ktoś, kto ci przylezie i popsuje humor, niż ktoś, kto będzie po prostu spoko i pójdzie sobie i zaraz i tym zapominasz. Wracając do samego początku tego posta właśnie, to stąd też się wzięła ta moja frustracja, że znów ledwo nie otworzyłam zmiany, to zaraz jak ćmy do lampy się zlatują klienci. Nie można oczywiście zrozumieć, że jest coś takiego jak włączenie zasilania, otwarcie systemu, uruchomienie maszyny, a jeszcze papierologia związana z przebiegiem każdej zmiany. Nie, oto klient przyszedł 4:54, co z tego że pracownik jeszcze stoi w kurtce, zaczyna dopiero o 5:00 i te parę minut ma właśnie na otwarcie i ogarnięcie się, żeby o jebanej 5:00 móc już tego klienta normalnie obsłużyć. Nie, trzeba się wciskać, przeszkadzać, dobierać z łapami do produktów, wagi, czegokolwiek, zasypywać pytaniami i rozpraszać. I masz dylemat, czy wdawać się od razu w dyskusję z takim typem i tłumaczyć mu oczywiste rzeczy, czy dla świętego spokoju po prostu ok, ok, chwileczkę, i obsłużyć od razu żeby tylko jak najszybciej spierdalał i zostawił cię w świętym spokoju. Ja robię to drugie.
Gorzej, jak przyplącze się taki klient, który łatwo się nie odczepi. A bo to coś nie pasuje, nie tak, za drogo, i jeszcze musi wyrazić swój komentarz na temat każdego produktu, całego stanowiska pracy i mojej osoby jako pracownika. Znowu masz dylemat, czy słuchać tego jednym uchem i wypuszczać drugim, czy brać do siebie i wyskakiwać z mordą do takiego typa, łudząc się, że cokolwiek to da. Albo nawet na spokojnie próbować z nim porozmawiać, że panie, no zrozum pan może, że ani ja tu cen nie wymyślam, ani nie jestem kierownikiem tego stanowiska, ani tych produktów ani maszyny nie projektowałam, ani nie stawiałam tego wszystkiego w tym miejscu, no jakby to powiedzieć - po prostu tu pracuję jako zwykły sprzedawca, więc albo pan kupujesz, albo proszę wypierdalać, a nie mi tu prawić mądrości i jakieś przytyki. No, ale nie robię tak. Zawsze to pierwsze - bo najlepiej mieć po prostu wyjebane. Jak taki przylezie, to i tak ci pokomentuje, ponabija się, powymądrza, a wdawanie się w dyskusję z takim tylko by przedłużało całą tę żenującą sytuację. To już najlepiej sprawdza się, jak dasz takiemu popluć jadem z mordy, pocwaniaczyć, aż w końcu sam sobie pójdzie (kupując coś w końcu albo i nawet nie, to już wyjebane).
No i właśnie klasycznie tak dziś od razu po 5:00 miałam, standardowa sytuacja: 1 sztuka bagażu za 40 zł, więc dwie - taką matmę to nawet i ja ogarniam - za 80 zł. ALE jak chce się te 2 sztuki zastretchowane razem, to wtedy 75 zł. Tak po prostu jest, tak mnie tu nauczyli, jest tu napisane na ulotce i w ogóle, co ja mam jeszcze dodatkowo tłumaczyć. Nie będę przecież dopłacać od siebie za to, że ktoś wymusza na mnie, żebym mu policzyła mniej. No jeszcze czego... A ziomek dzisiaj oczywiście yyy ale jak to, to jest jedna rzecz, on nie będzie płacił za dwie. A mówię przecież jasno, że 2 sztuki razem = 75 zł. A to, co on miał, to ni chuja nie była 1 sztuka, tylko 2 jakieś statywy czy inny chuj. A on yyyyy bo on chce jako jedną sztukę, więc za 40 zł.
I jak takiemu dalej tłumaczyć, że to będzie 1 sztuka (z, kurwa, dwóch), kiedy je razem ze sobą zawrappuję, a to, jak już jasno powiedziałam, kosztuje tu 75 zł?
Oczywiście skończyło się tak, że zapłacił jak za 1 część, bo przyszło jeszcze jakichś trzech typa jego ziomków, oczywiście zaczęli kręcić bekę, że o kurwa, 40 zł za samo owijanie folią, HE HE, no co za pomysł na biznesik, no HE HE beka życia. Już zamykałam oczy albo patrzałam w sufit, ale nie chciało mi się nic im odpowiadać, bo skoro ktoś jest taaaki mądry to i tak nie zrozumie nic, co bym próbowała mu wyjaśnić, i skoro taaak mu szkoda pieniędzy, to też nikt go nie zmusza, żeby cokolwiek tu płacił. Po prostu zapraszam wypierdalać. No trudno to pojąć?
Ale nie, trzeba skomentować, wyśmiać, popsuć mi humor, jakbym tu była winna. Za to to serio tej pracy nienawidzę. Jedyne wyjście to naprawdę zignorować tylko, jak ktoś tak odstawia, obsłużyć bez słowa jeśli chce coś kupić, i niech spierdala daleko.
Bo jakbym już się odezwała, to zaraz nakręciłaby się korkociągiem spirala dramy i tego tylko trzeba jeszcze. Czasem już powiem, że przepraszam ja tych cen nie wymyślałam tu, albo że i tak jest najtaniej na lotnisku, proszę się przejść po innych sklepach i porównać, jeśli ktoś kurde nie wierzy. No ja pierdole.
Ale co jeszcze jest równie wkurwiający, albo prawie tak samo - jebani menele, którzy się tu kręcą. Jacyś pomyleni albo bezdomni (najczęściej oba na raz). Te same ciuchy 24/7 przez całe życie, oczywiście cuchnie od nich jak z kostnicy albo gorzej, a muszą przechodzić mi przed samym nosem, żeby co rusz dochodził mnie ten smród. Serio, takiej kurwicy można dostać, że szkoda słów.
Co najmniej trzech tu jest takich stałych meneli, którzy jak pasożyty zamieszkali tu sobie, nic pożytecznego nie robią, tylko kręcą się w koło codziennie, siejąc wszędzie smród i niesmak. Ok, jak ktoś to ma w dupie, bo może raz takiego minie i nie ma wrażliwego węchu, i nawet nie poczuje. Ale jak się tu siedzi niemal codziennie po 8 godzin, i po kilkanaście razy w tę i z powrotem przeczłapie ci się przed samymi oczami taki obrzydliwy dziad, to, serio - mam ochotę już z mordą do niego wyskoczyć albo w ogóle zajebać. Rzecz jasna tego nigdy nie zrobię, ale jest to tak niemiłosiernie obrzydzające i denerwujące, potęgowane jeszcze przez swoją powtarzalność, że może człowieka strzelić ciężki chuj.
Od czasu do czasu jeszcze inne sytuacje wynikają, żeby umilić mi pobyt tutaj, typu jakaś stara baba żebrząca łamaną polszczyzną o pożyczenie telefonu, żeby zadzwonić czy coś tam (pierdole i nie daję, po tym jak mi zajebali 400 zł w herbaciarni przez taką własną naiwność, nie daję nic już, bo jeszcze mi trzeba, żeby ktoś zajebał mi telefon albo co. Jeszcze rozumiem, jak jest to ktoś kto tu pracuje też, jak np. raz była to taka dziewczyna gdzieś w moim wieku, tu z Baltony, to jej pożyczyłam spoko. A ta stara prukwa to niech i siedzi potem 2 h z boku na ławeczce i się na mnie gapi sępim wzrokiem, wyjebane. Bo właśnie dzisiaj się taka przyczepiła, a ja trudno, musiałam jej odmówić, ale w dupie już to mam - właśnie nic innego jak ta praca mnie tak nie nauczy w końcu więcej asertywności, po tym jak w herbaciarni się tak strasznie dałam ochujać. Nigdy więcej!). Albo Ruskie jakieś, nagminnie podchodzą i pierdolą coś po rosyjsku, albo innemu jeszcze ukraińsku czy gruzińsku, a chuj wie. Po polsku nic, po angielsku kurwa nic. I co wkurwia najbardziej, gapi się jeszcze z pretensją albo oburzeniem, że ja nie rozumiem. A to kurwa, przepraszam, ja mam w Polsce rozumieć po rosyjsku, czy on w Polsce po polsku? Albo nie mówię, angielski chociaż, no kurwa? A tu nie, i sapy są, i rozbawiony wielce, że hehe, no w Polsce i po rusku nie rozumie. Ale gardzę takimi złamasami. Też sobie pojadę do Moskwy i będę pierdolić po polsku, i wielka drama, jeśli ktoś mnie nie będzie rozumiał. Na tej samej zasadzie według mnie to się opiera. Bo co, bo wielka carska rosja taka ważna i polaczki to muszą się płaszczyć?? Czy oni mają mentalność zatwardziałą o jakieś 200 lat wstecz? Naprawdę wstręt już mam, jak choćby słyszę jakiś rosyjskobrzmiący język, nóż się w kieszeni otwiera. Nie generalizuję, ok trafi się też i ktoś normalniejszy z nich, ale większość niestety to mnie wkurwia i to tak, że hej.
Ale się rozpisałam już XD No, przynajmniej jest to większość z tych rzeczy pojebanych, które mi tu dokuczają najbardziej. Przykre jest też to, że np. znajdę sobie takie zajęcie na jakieś 2 godziny, jak to pisanie teraz tu. Albo przyniosę sobie książkę i poczytam, albo pogram na telefonie. Ale to można przez jakiś czas porobić i się nudzi, no bo ile. A siedzieć tu to siedź przez te bite 8 h. Masakra #.#. I wychodzi, że jaka to nie maruda ze mnie, ale serio no - staram się już w opór znosić to miejsce i ten motłoch, myślę sobie o przyjemnych rzeczach, jak to że wrócę do domu do Dominika, mojego ukochanego, że będę miała jeden dzień wolny, że coś tam jeszcze. W zasadzie niewiele pozytywnego mi tu przychodzi do głowy, jak tam siedzę w tym przeklętym miejscu. Tylko dlatego, że mi zapłacą, bo potrzebuję hajsu na życie, ech. A to życie to nieliczne chwile z moim ukochanym i, zdaje się, cały czas gnicie z nudów tutaj. To jest okropne, naprawdę. Wiem już, że lepiej mi się wyżalić tutaj, Dominik nie powinien tego słuchać. Zresztą sama mu mówię, że nie no nie jest aż tak źle, ważne, że chociaż jest to 3k na miesiąc i idzie się dzięki temu utrzymać, i popracuję przez wakacje chociaż jeszcze.
Ale momentami mam już tej roboty tak serdecznie dosyć, że ja pierdziele. No to tylko w sumie o to chodzi w tym wpisie.
poniedziałek, 29 kwietnia 2019
Wada korekcyjna
Nawet nie chodzi o moje oczy.
Tym razem zadziała się po prostu jedna z tych najgorszych chwil, w których normalnie nienawidzę siebie w opór i to tak, że wytrzymać się nie da.
Bo nie powinnam po prostu wypisywać tu tych wszystkich popierdolonych rzeczy, które tyle razy przecież tu pisałam. Żeby potem pousuwać w pizdu. Dobrze.
Tylko szkoda, że Dominik raz tu zdążył przeczytać. Masakra najokropniejsza.
Aż dlatego wlazłam jeszcze raz dzisiaj, by znów stwierdzić, jak gówna warte są te wszystkie posty tu. I pokasowałam jeszcze więcej.
I nic zjebanego się już więcej nie pojawi.
wtorek, 23 kwietnia 2019
Żeby tak raz się nie potoczyły rozwlekle te słowa, które toczę mniej lub bardziej produktywnie
Jak mnie odpręża słuchanie The Cranberries. Uspokaja i pociesza. Nihil novi, przecież niczyja muzyka nie jest tak bliska mojemu sercu w trudnych chwilach.
(Brzmi, jakbym przeżywała teraz jakąś dramę albo zgryzotę, ale nic takiego nie dzieje się; po prostu i kiedyś w przyjebanych chwilach podnosiło mnie na duchu bardzo słuchanie Żurawinek, i teraz gdy ich słucham są jak plaster na moje serduszko. Nawet gdy się nic przyjebanego nie dzieje, a nie dzieje się)
Tak całkiem na luzie. No Need to Argue to wciąż życie.
czwartek, 10 stycznia 2019
Un vieu nouveaux
Ale miałam okropny koszmar. Okropny, okropny. Ogólnie to mam jeszcze okres i tym razem taki inny, bo po raz pierwszy na regulacji cyklu po tych pigułkach, więc trochę się tam mogę słabiej czuć czy coś, ale nawet nie - i tak się czuję super, leciutko, nic nie boli. Tylko taka zaspana mega jestem rano.
Akurat dzisiaj znowu wolne mam od pracy, a Dominika nie ma teraz, bo już poszedł do pracy swojej. No a przedtem jeszcze zrobił śniadanko, pyszne takie buły burgery, najadłam się bardzo, mój kochany. Z tym że właśnie - zaraz dalej poszłam spać, walnęłam się tak pod kocyk w swetrze i spodenkach już i w ogóle. Jakiś czas już tak nie miałam, nawet żarłam w nocy i nie śniły mi się takie koszmary.
A teraz to klękajcie narody. Najbardziej przerażające gówno, najstraszliwszy sen wstrętny jaki mógł mi do łba się przyplątać. Na szczęście całkiem nierzeczywisty i bez sensu... że mój Dominik, miłość mojego życia, najwspanialszy mój mężczyzna i największy cud w życiu, że on zostawił mnie. A ja wykonywałam jakieś telefony, zrozpaczona, nie mogłam uwierzyć, czułam się jakby w piekle. Dzwoniłam gdzieś ciągle, i nic. Z nim nie mogłam już nawiązać żadnego kontaktu i to było najgorsze. Tylko jakiś tam niby kolega powiedział, że on jest na jakiejś imprezie z samymi laskami czy coś, a wcześniej było coś takiego że on ode mnie poszedł bez pożegnania się, jakby już mnie wcale nie chciał. A potem mi wysłał tylko jakieś chyba zdjęcie jak jakaś się tam do niego dobiera. I coś w tym śnie było jakiś motyw z tej Zimnej wojny i Asia Kulig, coś jeszcze smutniej mi to robiło.
Ogólnie, straszny sen. Dominik mi rano pokazywał zdjęcie prawdziwe takiej czarnej dziury z kosmosu. A to jest definicja mojego czarnego koszmaru, ten sen. Brrrrr, gówno straszne. Dobrze, że już się obudziłam. Dochodzę do siebie.
Nie pisuję tu w ogóle już ostatnio, bo i po co? Układam sobie życie z moim ukochanym, jedynym i jest najlepiej. Po co mi prowadzić dalej takiego gównobloga? Na co to w szczęśliwym i ułożonym życiu.
A ja tego mieszkania przeklętego z białołęki, tej dziupli powinnam się wyzbyć, a mam teraz skaranie nieboskie z tym szukaniem następcy na nie, kurrła i kasa leci. Abym na styczeń jeszcze ściągnęła kogoś, japierdole. Prócz tego praca mnie jeszcze trochę zajmuje, zwłaszcza czasowo w wymiarze godzinnym. No i miałam się rozejrzeć jeszcze za innym legitnym źródełkiem hajsu. Ach i za tymi studiami, bo już i matka z siostrą i szef coś pytają, że sesja że zajęcia. Wiem muszę to ogarnąć i ogarnę.
Tak jak i dziś już jak jestem na chacie, włosy miałam umyć wykąpać się, i podgolić, uprzątnąć coś w domciu, wyjść na zakupki i upichcić obiad dla mojego najdroższego jak już wróci z pracy.
Słowa tego nie wyrażą... Ja tak go kocham.
Na zawsze i nad życie.
To jest ta miłość jedyna, dla której się żyje.
środa, 9 stycznia 2019
Ale się cieszę że już
Już wracam na chatę po pracy. Do nas... Naszego domu, wspólnego. Jestem taaaka szczęśliwa.
Wszelkie sprawy naglące lub cięższe odchodzą na bok gdzieś ku lekceważeniu względnemu, kiedy ja układam już sobie życie z moim mężczyzną, moim ukochanym, moim Dominikiem.
Kocham go!