Ło paanie, jak to pachniało. Ale już poprzekwitało, płatkowie opadli i miast tego nynie zieleniej. A dzisiaj to tak słońce przenikliwe-chmury gęste -rzadki deszcz. I wiatr. Nawet porywisty dosyć, bym powiedziała. Nieźle mnie wysmagało, jak łaziłam po mieście. A zmoczyło jeszcze nieźlej, jak wracałam po zajęciach, no wróciłam mokra jak zwierzę. Ale heca.
Miał dzisiaj taką zajebistą koszulę na sobie, no przecież ja takie najbardziej lubie, choć mógł o tym nie wiedzieć. Taką męską koszulę, czarną. Z początku to serce mnie się ścisnęło, aż przykro, no wzroku nie mogłam oderwać nim się zorientowałam, co w ogóle odpierdalam i- jak mogę. Więc się więcej już nie gapiłam na niego. Nie ma nic już przecież między nami i dobrze. Na szczęście i tak jak otrzeźwuję, to mogę nawet zerknąć na niego i nie czuję nic, jakkolwiek powalająco by nie wyglądał. Mówiłam mu, pamiętam, że jestem na tyle płytka, że samym wyglądem mnie można zahipnotyzować.
Prawda, ten estetycyzm przewlekły czy inne cholerstwo się z tym wiąże, niestety stanowi to jakoś o mojej naturze. Tak samo jak przeklęta dwubiegunowość -między melancholią zwłaszcza i ekscytacją, albo naiwnością i ostrożnością -ale niejako panuję nad tym, a w każdym razie! radzę sobie jakoś. I to całkiem dumnie. Właśnie, duma, in the name of love? Co więcej w jej imię? We mnie na szczęście miłość jest silna i będzie, choć on by powiedział że to grażyńskie i w ogóle, lecz już nie popełnię tego błędu, że się będę nim przejmować, ani choćby trochę. Ani w najmniejszym stopniu. Du-ma. To ja się biorę z tego rozpędu za pisanie zadań o palącym dedlajnie na piątek, (dzisiaj w ogóle obiadu nawet nie zjadłam bo wstałam gdzie o trzynastej, dopiero przed niemcem sobie nabyłam kawę, a i tak zgonowałam momentami po wychyleniu jej całej) i myślników będę używać już schludniej yep. Heheh.