niedziela, 15 kwietnia 2018

Eee nie mam coś melodii pisać, to zostawię tylko tę piosenkę

Kocham
Jezu, mogłabym ciągle tego słuchać
Albo może jednak coś napiszę... No bo miałam już sobie dać siana, dałam, ale tak jeszcze: no bo z jednej strony ta tęsknota i żal taki za dupę straszny, momentami wręcz upokorzenie jakieś i poczucie krzywdy takie, że ze mną coś nie tak, i tylko dlatego nie stykło. Zrozumiałe, jestem wszak nadwrażliwą sentymentalistką ze skłonnością do hiperbolizowania. Ale zrozumiałe to równie, co nieprawdziwe i w ogóle nieuzasadnione, śmieszne. No bo, stuknijże się w ten pusty łeb, dziewczyno. 
Bo oto z drugiej strony wniosek ten prawdziwy - i tak w głębi serca od początku przeczuwałam, że to jeszcze nie on, przecież miałam nawet takie przebłyski, że ej - co ja wyprawiam, że przecież go nie kocham (no przecież tak miałam! tylko tłumiłam kategorycznie, może nie?). Owszem, może skoro wzięło mnie na takie przeżywanie po rozstaniu, to jednak sama jakoś rozkrzewiłam w sobie tę miłość do niego, ale to nie było to... Tylko ja wątpiąca, że trafi się coś lepszego, więc mobilizująca się (na próżno skądinąd), żeby spleść nas tak razem-razem. No i nie wyszło, jak mocniej napiera się na korek w wodzie, tym mocniej wyskoczy, nie? Tak Baltona nauczył córkę (taoistyczne wu-wei).
Hej, wszystko jasne. Zresztą i tak już mi lepiej. Coraz lepiej, i poprawia się bardzo mocno i na dobre. A to dobrze.