Jezu, mogłabym ciągle tego słuchać
Albo może jednak coś napiszę... No bo miałam już sobie dać siana, dałam, ale tak jeszcze: no bo z jednej strony ta tęsknota i żal taki za dupę straszny, momentami wręcz upokorzenie jakieś i poczucie krzywdy takie, że ze mną coś nie tak, i tylko dlatego nie stykło. Zrozumiałe, jestem wszak nadwrażliwą sentymentalistką ze skłonnością do hiperbolizowania. Ale zrozumiałe to równie, co nieprawdziwe i w ogóle nieuzasadnione, śmieszne. No bo, stuknijże się w ten pusty łeb, dziewczyno.
Bo oto z drugiej strony wniosek ten prawdziwy - i tak w głębi serca od początku przeczuwałam, że to jeszcze nie on, przecież miałam nawet takie przebłyski, że ej - co ja wyprawiam, że przecież go nie kocham (no przecież tak miałam! tylko tłumiłam kategorycznie, może nie?). Owszem, może skoro wzięło mnie na takie przeżywanie po rozstaniu, to jednak sama jakoś rozkrzewiłam w sobie tę miłość do niego, ale to nie było to... Tylko ja wątpiąca, że trafi się coś lepszego, więc mobilizująca się (na próżno skądinąd), żeby spleść nas tak razem-razem. No i nie wyszło, jak mocniej napiera się na korek w wodzie, tym mocniej wyskoczy, nie? Tak Baltona nauczył córkę (taoistyczne wu-wei).
Hej, wszystko jasne. Zresztą i tak już mi lepiej. Coraz lepiej, i poprawia się bardzo mocno i na dobre. A to dobrze.