wtorek, 7 marca 2017

Fatality/ Preludium podłości

Na wstępie: Proszę bardzo, jeśli jestem żałosna, to można się śmiać, kurww jego mać.
Bo o czym, oczywiście, będę nynie marudzić. O durnowatej mojej afekcji, a mylnej i serce mi raniącej. Tak, jakbym nie wiedziała była tego już od razu, gdzieś tam, wedle myśli drugiej.
Ile przecież mogę upatrywać w nim na siłę wszystkiego tego, czego tak chcę. Nie widząc tego zaś, i tak sama się pokrętnie przekonuję. Wiedząc, że wielbiące moje (w moim, chyba tylko, mniemaniu, patrząc już w lustro widzę tylko szpetną czarownicę, ale oczywiście, zmienić takie nastawienie) spojrzenia nie robią na nim żadnego wrażenia, że będąc osobą nieskrępowaną i nad wyraz ekstrawertyczną mój Porzeczkooki (bo w końcu jest biała porzeczka, prawda? Agrestu zaniecham, zostawię sobie najurokliwsze to określenie czasowi adekwatniejszemu, mam nadzieję. Imienia jego też zaniecham, w końcu Pawłem to sobie jest dla wszystkich i samego siebie, a Porzeczkooki to tylko moje widmo fantazyjne jakieś) nie pasuje w ogóle do mnie i mnie nie pokocha.
No jasne, nie mogę tego wiedzieć od razu, niby. Ale chyba wiem właśnie. Tak już od razu.
Jak coś miałam powiedzieć teraz, na konwersacjach, wyszło cholernie ozięble i mdło tak jakoś, tak jakbym, no kurde, nie umiała inaczej. Stąd też jak on ma mnie postrzegać, jeśli nie jako nic-kompletnie-specjalnego, tombak cholerny.
Ta koncepcja mnie wręcz prześladuje. Ale pani Małgosia miała rację. To z Opium, oczywiście, i tak powiedziała chyba Kreska do Maćka, co tak go oburzyło i pieklił się tak później przed bratem. No!!! A ja się pospieszyłam, z rysunkiem, ze śnieniem o nim po nocach, z uporem gapienia się na niego.
Porzeczkooki jest duszą towarzystwa. Normalnie z dziewczynami wszystkimi chodzi sobie, gada, śmieszkuje, podśpiewuje; no, wymarzony kumpel oczywiście.
Święte niebiosa, jaka ja jestem głupia: O, blondyn o ładnym spojrzeniu, milutki, śliczny? No, to wychodzę za niego za mąż! Tu i teraz!! Brawo, ty tępa, idiotyczna frajerko, barani łbie, kretynko.
Za to najbardziej kocham Pink... Dzięki niej, najkochańszej Alecii mojej, nie będę załamującą się co i rusz, żałosną jakąś, słabą płaksą. Nie płaczę. Nie jest mi nawet smutno w ogóle. Może wyśmiać się właśnie powinnam, choć nie bardzo mi  jest do śmiechu.
Co więcej, i co gorzej nawet. Powinnam być przecież taka pogodna i życzliwa, jaka staram się być, jak staram się to okazywać. A tak mi z tym, wciąż, bywa niedobrze. Że podłe me wnętrze mówi a, wychodzi ci bardziej bycie tą pojebaną sobą, siedzącą sama w norze z Comą poniewierającą mi wnętrze, tudzież muzyką każdą inszą. Sama, w chuj introwertyczna i nieserdeczna, zamknięta na ten zatrzask nieugięty jakiś.
A gówno!!!
A ja tak usilnie przecież pracuję nad sobą, że nie, nic z tego, będę taka i nie inna, choćby to było sprzeczne z tym demonem wyłażącym ze mnie. Nie dam zarazie dojść do głosu; pożrę się z nią prędzej! Hm, może dlatego coś jest ze mną nie tak.
Docenić powinnam Inezkę, Kristinę, Martynkę, że wszystkie inne wymienić bym przecież mogła z imion. Że udaje mi się sympatycznie z nimi rozmawiać, spędzać czas wedle siebie, nawet jeśli tylko w instytucie. Bo, właśnie, już głowa mnie boli jak myślę o czymś nadto. Znaczy, o zżyciu się takim naturalnym z kimś, coby tę więź dalej przeciągnąć i więcej ze sobą dzielić życia.
O Porzeczkookim toteż żal już wspominać. Co, mogę się dalej wpatrywać w niego i skrycie podziwiać - ale to, co chcę złudnie w nim dostrzegać, nie to, jaki jest sam w sobie naturalnie. To przecież głupie, łudzić się tak. Dlaczego? Bo tak mylnie obieram sobie obiekty westchnień? Nie mam na kim skupić swoich wybujałych czułości, pożal się fortuno? Ależ mam. Przeto mogę sobie odpuścić. Nie mogę?
A pstrzę się przecież sama dla siebie, nie dla kogoś. Dla nikogo, nikogusieńko. On i tak nikogo we mnie nie widzi, kogokolwiek bym z siebie nie próbowała zrobić, nie tak? Zakochać to ci się on pewnie dopiero w jakiejś innej, może co ją ujrzy, to po prostu też tak bez jego udziału, no, tak właśnie będzie. Słowem, nic mi do tego po prostu. Chyba. Los jest okrutny, ale naprawdę mnie to nie wzrusza nic-a-nic. 
Pomyślałam pierw, a może lepiej Who Knew, ale nie, za smutne. A ja wolę się nie dołować ani trochę; luźno ma być! A, jebać, jebać. Jebać. (i już nie przeklinać)
Żeby on mi kiedyś wybaczył tę głupotę, i w ogóle, to wszystko jaka jestem bo ja już nie wiem. No, chyba że go nie będzie wcale. Bo i tego nie wiem! I co z tegoooo!!!!!
Już dobrze. Przecież się nie przejmuję. Alecia!!! Dziękuję!!!1!!!