niedziela, 31 stycznia 2016

Ale i tak wolę od niego Luke'a

Nie wystarczy już, naprawdę, tych koszmarnych bólów głowy i kręćka jeszcze większego niż wcześniej? Czy nie dość już mi to napsuło krwi, jakbym głowę pełną miała ciężkich cegieł gotowanych w jakiejś toksycznej, piekącej mazi, i to wszystko niemiłosiernie obciążało mi czaszkę, i całe ciało w ogóle, o ogólnym nieznoszeniu życia nie wspominając?
Widocznie nie.
Niepojęte tylko, jak ja mogę po prostu ciągle w tym tkwić, znosząc to jakby z boku, ze stanem świadomości pozostawiającym naprawdę wiele do życzenia. Ze stanem egzystencji. W ogóle.
Nie, ja naprawdę nie wiem...
Poza tym działy się ostatnio rzeczy standardowo beznadziejne, nieprzyjemne i raniące. Awantura o śmietankę do kawy, awantura, bo wychodzę, jak ktoś, z kim wolałabym nie mieć absolutnie nic wspólnego wchodzi do pokoju, a ja od razu wychodzę, wrzaski na dole, które słyszę nawet za zamkniętymi drzwiami od mojej nieszczęsnej samotni, i znów musiałam kisnąć w samochodzie, bo o wyjściu do żadnego sklepu, gdziekolwiek, nawet nie ma mowy, ja czuję coś takiego już po przebudzeniu, nawet z zamkniętymi oczami, a w ogóle ostatnio śnił mi się Anakin, a wcześniej Eddie, a wcześniej Brian. Mogłabym opowiadać te sny, gdybym ich w większości nie zapominała, w ogóle to już porządnie pieką mnie oczy.

czwartek, 28 stycznia 2016

Snop iskier

Niedługo wyczerpią mi się już te najpiękniejsze ze wszystkich piosenki, bo w sumie nie jest ich tak dużo. Ta jest na osłodę tego tragicznie nieznośnego dnia, który jakimś cudem mam już za sobą.
I to wideo jest takie przepiękne.
W lecie to ta piosenka dopiero rozwinęła skrzydła, pamiętam, że robiła wtedy na mnie wrażenie jak nigdy później...


środa, 27 stycznia 2016

Ani łzy

Po dzisiejszym dniu chyba już przebrała się szala mojego wytrzymywania okropności. Jednocześnie okropnie boli mnie głowa, najgorzej, że nie jest to zwykły ból, tylko coś w ogóle nie do opisania. Ja nie potrafię nic, nic z tego opisać, co tak mnie męczy. Dlatego dzisiaj, jak znowu pojechałam z mamą i siostrą na zakupy, to po prostu nie mogłam ujść kilku kroków z auta. Już naprawdę się zmusiłam, ale nie dałam rady. A to nie były takie zwyczajne zakupy, bo jechałyśmy specjalnie prawie godzinę do sklepu, którego u nas nie ma, i chociaż od paru dni już natęża mi się nie do zniesienia to okropieństwo, to jakoś się chciałam przemóc i pójść tam z nimi. A tak, to ile by mnie to nie kosztowało, musiałam jak ta skończona sierota zostać przez ponad dwie godziny w aucie, sama, i to w dodatku w dość dziwnym miejscu. I pogoda była taka szara, okropna, a ja tylko starałam się nie umrzeć tam na miejscu, bo znowu doszło do tego najokropniejszego stanu, kiedy po prostu czułam, że w każdej chwili będzie już ze wszystkim koniec. I zepsułam im cały wyjazd, a nawet nie potrafiłam tego wytłumaczyć, sama tylko żałowałam, że nawet nie mogę z nimi najzwyczajniej pójść tam do sklepu i kupić sobie czegoś.
A teraz, pod wieczór, jak zwykle wszystko nasila się jeszcze bardziej, że jak tylko skończę pisać, to od razu muszę kłaść się spać. Tylko gdybym rano już budziła się bez tego, a tak to nieco mi przechodzi, ale nawet sen nie sprawia, że jest mi lżej.
Budzę się tak wymęczona, że przez cały dzień mogę się zmęczyć tylko jeszcze bardziej, a próbuję już i dużo pić, choć mi się nie chce, i wyrównywać jakoś ciśnienie, kładąc wysoko nogi, i wykonując te indyjskie mudry, i nic. Absolutnie nic. Jest tylko ciągle gorzej, wszystko spada na pohybel, czego by się nie chwytać. I co ja mam robić, ciągle płakać? Ile można? Gdy już przesadzam, naprawdę wysycham tak, że już nie mogę wziąć nawet głębszego oddechu, a co dopiero wycisnąć choćby jedną łzę.
Chyba więc czas już na tę piosenkę. Przy niej, pamiętam, jak poczułam już kiedyś jedno z tych uczuć najgłębszych i ostatecznych, coś najpiękniejszego, co i tak musiało się wreszcie skończyć, a ja nie mogłam się z tym pogodzić.


Najdroższy...
Bardzo chciałabym jego także spotkać w niebie.

wtorek, 26 stycznia 2016

Nie tylko miarowy stukot pianina

Obejrzałam najpierw Czarnego Łabędzia, a chyba dostałam od tego gorączki. Trochę mi potem przeszło, ale zaczęłam oglądać Pianistkę, i od niej głowa rozbolała mnie jeszcze bardziej. W pewien sposób bardzo potrzebne mi były te filmy, te właśnie.
Chociaż oba są chore. Ale jutro koniecznie dokończę ten film, jeśli tylko będę miała siły.
Tymczasem, stwierdziłam, że to jest moja najbardziej ulubiona piosenka... W całym moim życiu. Pomimo, że i ją nadgryzła komercja, lecz tego kompletnie nie przyjmuję do wiadomości...


poniedziałek, 25 stycznia 2016

Wielka chwila

Bo jednak dalej żyję. Ciągle jeszcze nie umarłam.
Poszłam wykąpać się, szczerze z myślą, że jak ze sobą skończę, choć z mojej zupełnie niepraktycznej i tragicznej głupoty i tak nie umiałabym tego zrobić (a przede wszystkim, z beznadziejnego i skrajnie żenującego tchórzostwa), to nikt nie będzie musiał mnie chociaż upokarzająco myć.
Tak jakby miało to jakieś znaczenie już po tym. Dla mnie. I w ogóle. Czy o czymkolwiek ma się jeszcze pojęcie wtedy, czy się to widzi, nie wiem...
W każdym razie trochę ciepłej wody, słodkie mydło do kąpieli i przebranie się w świeże ubrania zadziałały tak, że po prostu zobojętniałam, wszystko mi złagodniało, i w odmętach skołatanej duszy obija się tylko echo, że znów zaślepiające kłamstwo pochłonęło mnie swymi szponami w odmęty zniewalające większość nieświadomych istot ludzkich.
Potem legnęłam po prostu, nie mogąc ani zasnąć, ani nic jeszcze zjeść, ani nie paliłam już nawet nowej świeczki. Poczytałam za to trochę Bebe... I chyba też trochę pomogło...
Gdybym tak była nią i to do mnie przyszedł ten cudowny, kochany, niesamowity Dambo...
Ale mam chociaż miłego czytania przez kilka zatrważająco pustych minut.
Lecz jednak muszę ochłonąć. Przynajmniej mam jeszcze piosenki - najukochańsze z ukochanych - które w pewien sposób sprawiają nawet, że te wszystkie okropieństwa, z których z niewiadomych mi powodów składa się moje nędzne, nieznośne życie, wydają się jakby nieprawdziwe. Jak jednorazowy koszmar.
Choćby i na krótką chwilę...


Tylko miłość odwzajemniona i spełniona

Zabrałam się w końcu za oglądanie Twenty...
Najtrafniejsza, a jednocześnie najokropniejsza, najbardziej bolesna i rozdzierająca serce moja decyzja kiedykolwiek.
W życiu nie widziałam niczego cudowniejszego i chyba już nie zobaczę.
Wszystko już mnie ominęło.
W życiu nie spotkam już przecież nikogo, kto zrobi na mnie większe wrażenie niż Eddie, kto mógłby spodobać mi się bardziej, kogo pokochałabym bardziej, choć przecież w tym, co uchodzi za rzeczywistość, on jest już o wiele starszy i od zawsze miał swoje własne życie...
Nie obejrzałam jeszcze do końca, nie ma mowy, chyba po prostu nie dam rady. Gdyby tylko w jakiś niewysłowiony sposób... Nie, nie zobaczę już nic cudowniejszego. Chyba, że jednak pójdę do nieba, a wtedy, nie wiem...
Przez te wszystkie samo nasuwające się wnioski jestem już całkiem pewna, że data mojej śmierci jest po prostu calkiem obojętna. Skoro moje "życie" jest porażająco po nic?!
Kompletnie już odechciało mi się żyć...
Ostatecznie. Jak nigdy jeszcze.

KOCHAM MOJEGO EDDIEGO NAD ŻYCIE.

Złamany grosz i pusty słoik po maśle orzechowym

Z tym serialem to jednak kompletnie nie trafiłam. Nie moja temetyka. Albo nie do końca, nawet jeśli tak mi się zdawało. W końcu Ojca chrzestnego też widocznie nie potrafiłam "docenić" i znów wychodzi na to, że te statystyki i propozycje bazujące na jakimś tam prawdopodobieństwie to bzdura, bo w końcu i tak trafiam na coś nieoczywistego, co bezpośrednio do mnie trafia. Już naprawdę nie będę się dalej męczyć i tego oglądać, ile razy i tak już robiłam coś podobnego, bo niby dobre i przecież nie może się nie spodobać, bo każdemu się podoba. No takie gadanie to tylko wszystko pogarsza. Chyba zawsze największe spięcia są na lini odmiennych poglądów i upodobań, ale ja zdecydowanie wolę nie mieć do czynienia z takim fermentem i innymi kłótniami. Już wystarczy, że i tak mam tego za dużo wokół, jeju. Aż naprawdę nie można wytrzymać. Jeszcze dzisiaj tak szaro, ponuro, a mi się tylko w rezultacie zrobiło strasznie słabo i kręciło mi się w głowie już tak, fest, że nawet nie mogłam ustać na nogach, a tego już naprawdę nienawidzę i chyba mało co mnie bardziej przeraża. Trzeba jednak trochę zluzować i naprawdę postaram się trzymać więcej przy kochanej, ukochanej muzyce, bo dzisiaj to nawet po paru tych odcinkach to nie mogłam sobie normalnie posłuchać, a wszystko wina tej atmosfery, która od razu za bardzo wsiąka w umysł. Czy też, nie wiem, no po prostu mogłam się nawet nie zabierać za to, jakbym się spodziewała nie wiadomo czego! Ile razy już tak próbowałam oglądać jakieś filmy, czy cokolwiek. Nie, naprawdę, jakbym nie miała już innych problemów. To żenada, potworność, okropieństwo, co za strata czasu nie do wytrzymania.
Doszło tylko do tego, że znowu zaczęła mi się jawić śmierć jako coś całkiem prawdziwego, bliskiego, nieuniknionego, a całe życie zaczęło mi ulatywać jeszcze bardziej i rozmazywać się dookoła, skąd mam znowu wiedzieć, ile mam jeszcze znosić to wszystko i po co, i męczyć się w niewiedzy, i czekać na coś, co wydaje mi się tak przerażające, że jednak boję się umierać, boję się wszystkiego?
Och, teraz to chyba tylko muszę się położyć, i to najlepiej z nogami do góry, choć to i tak nie pomaga, a potem spróbować obejrzeć jakąś bajkę albo czegoś podobnego, w jakikolwiek inny sposób, choć, ja nie wiem, to żałosne. To jest naprawdę jedna znowu z tych najgorszych chwil.
Chociaż mogę tu napisać cokolwiek, tylko dlaczego to znowu nie pomaga? Chyba nie ma we mnie już żadnej dobrej siły... Nawet chciałabym po prostu zechcieć czegoś lepszego, ale jeśli już na to nie mam siły, to koniec.
Może jednak mi przejdzie, będzie chwilowo lepiej i znowu będzie tu jakiś wpis. Jednak ten blog miał być inny, lepszy. Zawsze wszystko wychodzi gorzej, i znowu psuję wszystko tymi pustymi, źle dobranymi słowami, naprawdę razi to nawet mnie samą.

Przemilczane marzenie

No, ileż to można trzymać dla siebie?
Po prostu się popłakałam ze smutku, szczęścia i tęsknoty na raz. Chociaż tak piszę teraz, ale nie potrafię tego tak zwyczajnie nazwać.
A wcześniej oglądałam Breaking Bad, skończyłam już pierwszy sezon, mam mieszane uczucia, co nie znaczy, że mi się nie spodobał, pewnie po dłuższym oglądaniu będę mogła coś więcej stwiedzić, jeśli będę dalej oglądać, bo przyznam, że stało się to raczej przypadkiem. Ale zaczęłam też niedawno znowu czytać Bebe, i może jednak nie ma czegoś takiego jak przypadek, i mój ukochany Dambo ma rację? Tylko że nie przeczytałam już więcej nad te kilkadziesiąt stron, na razie...


Czego bym nie dała, żeby to okazało się wreszcie prawdziwe i żeby takie chwile nie przemijały, tak, jakby nigdy nie istniały?
Zastanawiam się też nieraz, skąd ja biorę te kretyńskie tytuły

sobota, 23 stycznia 2016

Zaklęte fragmenty duszy

W przypływie niesamowitej inspiracji narysowałam w dość krótkim odstępie czasu, w tym jakoś  przed chwilą, dwa cudowne portrety, czy jak to inaczej nazwać, dość niewielkich rozmiarów, żeby udało mi się je w miarę złożyć i schować we wiadomym miejscu w torebce, w której poniewiera się pełno takich niepozornych osobliwości. I nie uważam ich bynajmniej za cudowne z powodu swojego warsztatu rysowniczego, którym się nie popiszę, bo kuleje, czy raczej nie mam takowego - po prostu raz mi coś wyjdzie w miarę, a raz nie, i częściej nie. Ale jak już uda mi się dostrzec w takim rękodziele coś bardzo, bardzo osobistego i uduchowionego, to czuję się prawie jak jakaś artystka, i jakbym stworzyła kogoś całkiem prawdziwego. Jakby fragment duszy i własnego życia został nierozerwalnie wpleciony w takie dzieło, nie wiem, czy wielcy artyści też czują coś takiego. Pewnie bardzo, ale jeśli mają ku temu rzeczywisty powód, i to jest wtedy sensem ich życia i główną motywacją wszelkiej działalności. No, chyba, że mają do tego jakąś muzę, to chyba jest jeszcze większym sensem życia. Cóż, ja bym tak powiedziała na podstawie mojej nienamacalnej inspiracji... Lecz pomny na mój pożałowania godny idiotyzm i zamierzchłą naiwność we wstawianiu swoich żałosnych rysunków gdziekolwiek, na jakiegoś devianta czy inne sztuczne, wyzute z prywatności plugastwo, nie zrobię więcej tego błędu i zachowam te Zaklęte Fragmenty Duszy wyłącznie dla swoich chorych oczu. (Huh, czy nie coś takiego mógł robić mag za pomocą "Złodzieja Duszy"?)
Uwaga, na koniec jeszcze przezabawna anegdotka. Otóż jak już parę razy zdążyłam nagromadzić całkiem sporo różnych rysunków, notatek czy innych dziwacznych wypocin, zazwyczaj śmiesznych i nieudanych, to prędzej czy później kończyłam, paląc to wszystko w cholerę w przypływie gorzkiej niemocy, szaleńczej głupoty i wściekłej bezradności, i wielu innych często niejasnych dla mnie powodów, aby tylko pozbyć sie wszystkiego i już więcej nie mieć z tym styczności. Wspominam je sobie nie raz mimo to i tak myślę, jak dużo by ich było, gdyby mnie wtedy nie zdenerwowały i jak fajnie byłoby jeszcze kiedyś wziąć je do ręki i tak sobie popatrzeć. Albo i nie, nie wiem. I tak teraz to już zupełnie niewykonalne!
Hm, no i nie wyszło wcale tak "przezabawnie".

Jakie to prawdziwe i ponure

Ale kto by się tam przejmował głupim makijażem.
Nie raz się tak zastanawiałam, co by było, gdyby nagle na przykład zaczął padać wielki deszcz albo inna jakaś katastrofa, że nagle wszystkim umalowanym tapeta by spłynęła, albo chodziaż komuś jednemu, na kogo, dajmy na to, jakiś złośliwiec chlusnąłby kubłem wody, jak na biedną Patrycję w Pulpecji...


środa, 20 stycznia 2016

Tak mogło być pisane

Nie było dzisiaj jednak tak źle, jak się spodziewałam, gdyż nawet udało mi się wybrać na zakupy i nabyć śliczne spodnie w bardzo rozsądnej cenie, i kubek z Gwiezdnymi Wojnami, w końcu mam nowy ulubiony, odkąd stłuczono mi nieszczęśnie tamten żółty, z wieżą Eiffla! A na obiad po raz pierwszy od długiego czasu byłam w pizzerii, na szczęście nie było nikogo. A na zewnątrz śnieg!
I znalazłam jeszcze jedno urocze wideo z inną wersją jednej z moich ulubionych ich piosenek! Szkoda tylko, że nie rozumiem do końca, co Jay z Kevinem mówią między sobą, niestety taki potoczny angielski, czy tym bardziej niemiecki, pozostaje poza moim zasięgiem pojmowania, ile bym się języka nie uczyła. Pewnie po prostu trzeba by żywego obycia, i tyle. A australiski angielski jest akurat moim ulubionym, ten akcent podoba mi się jak żaden inny! O, przepraszam, może poza szkockim, też jest po prostu obłędny, rajskie dźwięki dla uszu, naprawdę!
Pamiętam, jak najpierw probowałam oglądać Trainspotting z lektorem, ale koszmarnie mi zagłuszał dialogi, i za nic nie mogłam tego przeboleć, więc chciałam znaleźć z polskimi napisami, żeby nie uronić żadnego "szajt" ani twardego r, lecz z napisami nie było, i w końcu musiałam obejrzeć w oryginale, jedynie z angielskimi napisami, ale nie nadążały i ogólnie można było się pogubić. W końcu niewiele rozumiałam, ale słuchałam ich do samego końca, szczególnie genialnego Rentona, tak dla samego słuchania. A potem i tak obejrzałam jeszcze raz z lektorem, żeby nadrobić to, czego nie zrozumiałam, bo żal mi było ten film obejrzeć tak po łebkach. Poza tym, on ma najcudowniejszą ścieżkę dźwiękową ze wszystkich filmów, które kiedykolwiek oglądałam. Fight Club ma swoje Where Is My Mind? na koniec, i ta piosenka robi ten film, a Trainspotting ma takich piosenek co najmniej z pięć, albo i z sześć, plus jeszcze te, które mi bardzo się z nim kojarzą, choć całe w nim nie leciały, ot, na przykład ta, z której Diane nuci tylko kilka wersów...
 To dobry temat na ewentualne dalsze wpisy, na pewno prędzej czy później wstawię któryś z tych utworów, i to moze nawet ze scenami z filmu, bo dużo jest takich, choć nie do końca by może pasowały, biorąc pod uwagę estetykę poprzednich postów, ale w końcu będę mogła wstawić, co tylko chcę, jeśli tylko ma dla mnie szczególne znaczenie, a to całkiem wystarczający powód.
I skoro o szczególnym znaczeniu mowa, to w końcu przejdę do rzeczy, bo ta sentymentalna dygresja i tak już zacignęła się za daleko. A jeśli już mowa o nieprzemijalnych sentymentach...


Kochanemu Kevinowi

A któż to dzisiaj kończy wreszcie trzydzieści lat? I wreszcie, nie dlatego, że dobrze jest zacząć stawiać tę trójkę z przodu, lecz dlatego, że to ja się już od dłuższego czasu nie mogłam doczekać, naprawdę, jakbym nic innego nie miała do roboty!
Ileż mi czasu zeszło na zrobienie tego kolażu, zanim w końcu wyszło, tak, jakbym chciała. Choć i tak nie do końca, ale starałam się bardzo! Trudno mi było wybrać w tych zdjęciach i w ogóle, jak zwykle, już nie mówiąc o piosence...
Przyznam, że próbowałam tu jeszcze napisać coś odpowiedniego, jednak teraz już brak mi słów...


Ale z całego serca, najmocniej jak potrafię, mogę chociaż powiedzieć "Wszystkiego najlepszego" i "Nawet nie wiesz, ile Ci zawdzięczam"...

wtorek, 19 stycznia 2016

Sztylet w podbrzuszu

Dziś był znów jeden z tych ostatecznych dni, w których miałam bardzo wątpliwą przyjemność doświadczyć skrajnie wyczerpującego, nieznośnego, okrutnego i niemal odczłowieczającego bólu, przy którym ma się nadzieję, że samo umieranie jest przyjemniejsze i przynajmniej krótsze. Czegokolwiek możnaby na miejscu mężczyzn zazdrościć kobietom, to na pewno nie tego odwiecznego przekleństwa, i dla mnie to by był zdecydowanie największy argument za posiadaniem odmiennej płci. Choć, rzecz jasna, taki prezent jest najcenniejszy od natury, a nie ze sztucznej interwencji, gdzie najwyżej może wyjść jakaś pokraczna sztuczność, nawet jeśli największym wysiłkiem od biedy zachowa się jakąś estetykę.
Ale nawet nie będę brnąć w tak kontrowersyjne tematy, żadnego fermentu na moim blogu, święty spokój, po prostu w takich chwilach jak dzisiaj nade wszystko pragnęłam nie być sobą i nie czuć już niczego, naprawdę, po prostu wyjść z siebie i jaka straszliwa szkoda, że tego nie potrafię.
Rzecz jasna po paru godzinach mordęgi wszystko wraca do normy, ale te katusze nie są niczego warte. Jeśli takie przeżycia mają w jakiś sposób wzbogacać i wnosić coś potrzebnego, to jakoś kompletnie tego nie dostrzegam i wydaje mi się to wręcz niepojęte, żeby nie powiedzieć po prostu absurdalne i groteskowe. Do niczego się tego nie da porównać, żałuję bardzo, że muszę też tak jak wiele innych nieszczęsnych niewiast przechodzić przez to skaranie!!
I tak teraz, to już piszę to we względnym spokoju, ale parę godzin temu nawet myślenie przyprawiało mnie o spazmy mdłości, nie mogłam siedzieć ani tym bardziej leżeć, tak potwornie mi coś cierpło i drętwiało wewnątrz, jednocześnie płonąc piekielnymi dreszczami i wykręcając mnie tak, że nie mogłam nawet nic zjeść, chodzić normalnie ani oddychać, pierwszy raz miałam wrażenie, że nawet serce mnie od tego boli i zaraz się chyba zatrzyma z takiego przeciążenia.
I to trwało bite dwie godziny, a kolejne dwie mi przechodziło, ale tak powoli, że niemal niezauważalnie, no zawsze tak jest... Przynajmniej pod wieczór z ulgą odzyskałam trochę świadomości, to jedyny moment, gdy nawet cieszę się, że jest normalniej, choć tak jak zwykle kręci mi się w głowie, ale chociaż już tak porażająco holistycznie nie boli...
Wyrzuciłam w końcu z szafy większość ciuchów, po tym, jak udało mi się poodkurzać, no i jutro mama chce mnie zabrać na ciuchy do miasta, tylko znów nie wiem, czy dam radę, a jeszcze na weekend chce jechać do rodziny, tam, gdzie zazwyczaj jeździłyśmy, i pewnie też się wybiorę, w sumie zawsze to to lepiej pobyć trochę w miejscu, gdzie przynajmniej mają ładny i zadbany dom... A w dodatku nasz niezbyt przyjemny w obyciu kapłan chodzi po kolędzie, i na pewno nie są mi potrzebne do niczego żadne jego uprzejme komentarze, domyślam się nawet, że siostra jest podobnego zdania, bo też zawsze się jeży na najmniejsze złośliwości. A jeszcze jak obaj by gadali jeden przez drugiego, i to o takich rzeczach, że uszy więdną, to bardzo dobrze, że zostaną sobie we dwójkę i chociaż raz nie będę słuchać tego okropnego pierniczenia.
Z całym, niechętnym a koniecznym, szacunkiem. No bo przynajmniej nie będę taka jak Aga, która nie owija w bawełnę i wyraziłaby się grubiańsko, prosto z mostu o każdym, bez względu na jego zawód i pozycję społeczną czy naprawdę cokolwiek.
A jak mnie tak srogo poniewierało, to wzięłam się znowu za granie w Więźnia Azkabanu, bo bezczynne leżenie w żadnej postaci nie było do wytrzymania, choć nie mam do niej już takiego sentymentu jak kiedyś, gdy była to moja ulubiona gra jako dziecko, i jak jakiś biedak zawsze sępiłam komputera u kuzynek, które tę grę miały zainstalowaną, a ja oczywiście w domu nigdy nie miałam niczego takiego. I nie, żeby wyszło jakieś straszne, rozpieszczone lamentowanie dziecka pierwszego świata, po prostu chyba zbyt często zauważałam to w dzieciństwie, że jedna koleżanka ma jakieś lalki Barbie, MyScene albo inne firmowe, a ja jakieś gówno z Kauflandu z krzywymi oczami.
Poza tym jeszcze większość miała swojego czasu jakieś kanały z bajkami, chociażby Cartoon Network albo Jetix, albo oba i jeszcze więcej, a ja nigdy nie miałam żadnego, i jakąkolwiek kreskówkę oglądałam, to zawsze nie u siebie, no chyba, że dwadzieścia minut wieczorynki na jedynce. W ogóle większość czasu to były tylko jedynka, dwójka, polsat i jakieś czeskie i niemieckie kanały, ach. Błaha, nieważna przecież rzecz, jednak szkoda mi wtedy było straszliwie, że nie ma i nigdy nie było niczego lepszego. Albo, że w podstawówce już cała wiara miała swoje komórki, i to cuda wianki, bo z klapkami, rozsuwane czy dwustronne, a ja jedna dopiero po szóstej klasie dostałam, jak już zdążyłam do syta wyrobić normę niewybrednych upokorzeń i śmieszków ze strony moich kochanych kolegów, których bardzo skrupulatnie przez całe te lata wymazuję ze swojej pamięci, tak jak i z gimnazjum, a nawet ze średniej i zewsząd w ogóle, z innych obozów i spotkań u jakichś znajomych w większości też.
Proszę, no jak się już zacznie, to nagle mogłabym najbardziej nieprzyjemne wspomnienia znów wywlekać na światło dzienne, nie wiadomo po co, żeby jeszcze się pogrążać? I tak nie mogę tego wszystkiego zapomnieć, a że i tak normalny, szczęśliwy człowiek nie chce absolutnie słuchać podobnych rzeczy, to niestety trzeba zamilknąć, zresztą nie niestety, bo przecież mi samej też to nie jest potrzebne, w ogóle... uuch.

To dla odmiany, jak wczoraj naoglądałam się wiadomych rzeczy, spało mi się w miarę dobrze i nawet miałam piękne wizje, i udało mi się wyobrażać sobie całkiem składne scenariusze, i dzisiaj też, jak przeżywałam tę vię doloris, usilnie myślałam sobie, jakby cudownie było, och, no. Jakbym prawie nie była sama, tylko, no... No o takich pięknych rzeczach nie da się prozaicznie pisać.
To mnie też, na przykład, raziło w Darcym jak po prostu powiedział przy Bingleyowej, że Elżbieta ma piękne oczy, przecież tamta jędza i tak go nie zrozumiała.


poniedziałek, 18 stycznia 2016

Czarne rzęsy słonia

Jaka to szkoda mieć tylko same marzenia, i nic więcej! A jeszcze gorzej zdać sobie boleśnie z tego sprawę, i to z taką jasnością, jakby się nigdy wcześniej nie potrafiło po prostu myśleć, jak przy tych łuskach, które opadają z oczu. Tak, obejrzałam w końcu West Side Story i w sumie w trakcie bardzo mi się podobał, był wręcz genialny i olśniewający artystycznie, i historia miłosna przechodząca jakiekolwiek oczekiwania, tak niewinna i zachwycająca, ideał. O wiele bardziej ten film mi przypadł do gustu niż ten nieszczęsny Hair, którego końcówki po prostu nijak nie mogłam strawić ni przeboleć, po prostu nie, nie, nie. A tu, niestety, też końcówka to był nóż w samo serce, aż po całym seansie tylko straszny, piekący smutek przewyższał bezgraniczne zachwycenie. Nie, nie, juz po tym zaczęłam znowu myśleć, że jednak w Dumie i uprzedzeniu było tak ciepło i spokojniej, choć i tak został mi wielki niedosyt, i teraz to ani za bardzo się nie mogę zabrać za jakiś inny film ni serial, czy cokolwiek, o grze żadnej nawet nie mogę myśleć, ani rysować czy cokolwiek wziąć i kreatywnego zrobić, czuję jakoś głęboko, że tak by było dobrze, ale nie mam pojęcia bladego... No, wczoraj namalowałam w wielkim mozole i przy próbie mojej cierpliwości słonika Dumbo na koszulce dla małego kuzyna, mama prosiła, bo na ferie będzie chciała mu dać w prezencie. Choć jak dla mnie to wyszła żenada, ile można zdziałać, mając do dyspozycji tylko czarny na kontury, a wewnątrz żółty, czerwony i pomarańczowy, no całkiem nie tak to wygląda, bo słonik powinien być srebrny albo chociaż niebieski, a uszy różowe zamiast pomarańczowych. I jeszcze ta tkanina taka oporna, gorzej niż na skórze, bo bardzo się rozjeżdża i już chciałam to normalnie wyrzucić przez okno, tak jak mój komputer, kiedy się zawiesza, ale oczywiście najzwyczajniej to dokończyłam i jakoś wyszło, jak wyszło. Tylko jak teraz chciałabym się zabrać za coś podobnego, to już nie jestem w stanie, i, no po prostu nie wiem, nie mogę.
Czy te filmy, seriale, bajki, książki, muzyka, czy to wszystko po prostu nie robi przysłowiowej wody z mózgu? Może nie powinnam mieć do tego żadnego dostępu, nigdy, i być całkiem bezmyślna i na wskroś prozaiczna, jak wszystko w tym, z konieczności, "domu", i może była całkiem normalna i szara najpospolitszym odcieniem szarości, i wtedy mogłabym umrzeć z całkowitą obojętnością i bez żadnego żalu ani wyrzutów sumienia, o tak, zapewne.
Zgroza!!!

PS Och, i wstawiłabym tu ukochane wideo teraz, ale ubodło mnie, że to by było wysoce niewłaściwe i kalające tę najbardziej nietykalną sferę intymności, której nie powinno się absolutnie profanować nawet na całkiem anonimowym i sterylnym blogu, takim, jak to nieszczęście, które niby prowadzę. Lecz mogę napisać tyle, że jego największy skarb występuje w tytule poprzedniego wpisu, i to chyba wystarczy...

Eddie, długowłosy książę na koniu

Cóż, a więc obejrzałam kolejne trzy części i wolałabym aż tak się nie rozczarować. Wyszło niby ładnie, ale ostatecznie tak nijako i inaczej, niż się spodziewałam, choć w sumie mogłam przewidzieć, że nie wyjdzie ten serial poza swoją formę, a postaci poza sztywne normy swoich zachowań obowiązujących przecież w tamtych czasach, w których jednak nie chciałabym żyć, o nie, no bo cóż ten Darcy mógł niby robić z Elżbietą, albo Bingley z Jane? Najwyżej patrzeć się na siebie, i to było piękne z początku, ale potem tylko się namieszało w tym serialu, i czekałam, aż coś się zacznie dziać, no i działo się tylko przez ostatnie dziesięć minut ostatniego odcinka. I tylko scena końcowa była dla mnie taka romantyczna, jaka z początku wydawała mi się atmosfera tego serialu. Ale chociaż sceneria była piękna, szczególnie w plenerze, i dzięki temu może pozostawię swoją dobrą ocenę o nim... Chociaż jest mi niedobrze z tego rozczarowania, tak jak kiedyś rozczarowałam się już w połowie Rozważnej i romantycznej, która też w żaden sposób mnie nie zachwyciła. Może jednak się nie znam i nie mam dość wrażliwości? To by było całkiem smutne. Może raczej całkiem innego rodzaju, w innych klimatach i w ogóle...
Muszę w końcu obejrzeć sobie całe West Side Story i może na nim tak się nie zawiodę, a jeśli tak, to w końcu poprzestanę na sprawdzonych filmach, w których podobne historie są jednak piękniejsze i bardziej spełnione, choć jak się nad tym zastanowię, to chyba tylko dla mnie, bo w ogóle zwykle twierdzi się inaczej i wychodzi na to, że mój gust jest poważnie wypaczony i nieznośny nawet dla mnie samej... I żeby ktoś to tak zrozumiał w końcu, albo podzielał moje zdanie, już brak mi po temu nadziei, choć jeszcze wczoraj, przy "Marii" wydawało mi się to choć trochę, w nieprawdopodobny sposób osiągalne...

Jak z najpiękniejszego snu

Już chyba wiem, co będzie mi się dzisiaj śniło... Nie dość, że wczoraj miałam niewysłowione szczęście trafić na kawałek tego cudownego filmu, to jeszcze potem, wieczorem... Coś tak mnie wzięło i zaczęłam oglądać Dumę i uprzedzenie, nie była to raczej dłużej przemyślana decyzja, tak po prostu; i, gdyby tylko tak nie bolała mnie głowa i w ogóle... Ale ten Darcy!... Chociaż przyznam, że w sumie bywa okropnie denerwujący, i Lizzie ma rację co do niego, lecz obejrzałam na razie tylko trzy części (pod rząd), i przyznam, że dawno mi już tak nie waliło serce jak przy końcówce tej trzeciej, i on pewnie wcale nie jest taki zły i wszystko ułoży się całkiem lepiej, niż by się na razie wydawało. A w ogóle to wiele dostrzegam podobieńst do fabuły z Bridget i tam Darcy też był czarujący, gdyby nie ten paskudny Grant, to obie części byłyby idealne. Zresztą, i tak wyszło idealnie!
Jedyny minus takich filmów, tak jak i czytanie zbyt dobrej książki, to po prostu chora tęsknota i szaleństwo nie do wytrzymania ze swojego nieszczęścia. Los jest taki okrutny, że... nawet ludzie mu swoim okrucieństwem nie dorównują! Choć nie wiem, czy to stwierdzenie ma sens...
Przynajmniej piosenki nie wzbudzają aż tak wielkiego bólu. Na koncercie, owszem, nieraz myślałam, że pękłoby mi serce, nie wytrzymałabym po prostu, a od pewnego czasu wręcz jestem pewna, niemniej... Przynajmniej mam nagrania, dla mnie samej, i dzięki temu nie ma nikogo, kto śmiał by się ze mnie, skoro nikt nie musi o tym wiedzieć. To największe przekleństwo, ale i jedyne realne wyjście w takim beznadziejnym przypadku...
Choć nawet głupio się o tym pisze...


niedziela, 17 stycznia 2016

Anioł pod niebem i w górach

Nie mogę nie wstawić tej piosenki, jest prawie hipnotyzująca. Choć niby skończyłam raz na zawsze z francuskim i podobnymi marzeniami ściętej głowy, ale w tym wypadku nie da się oprzeć.
Poza tym bardzo, bardzo, bardzo pyszny jest zwykły, biały chleb z samym masełkiem. I obejrzałam kawałek West Side Story, jak byłam chwilę sama na dole, szalenie żałuję, że nie zdążyłam więcej obejrzeć, ale nagle wpadł truciciel, więc wiadomo. Ale muszę w końcu obejrzeć cały, jak dam radę, przy okazji!

W górach panowała magiczna, przesycona tajemnicą atmosfera. Im wyżej wspinała się Lubomira, tym gęstsza robiła się mgła wokół. Surowe, lodowate skały nie sprzyjały jej leśnej naturze i zdawały się czyhać na każdy jej niewłaściwy ruch, więc musiała być bardzo ostrożna. Na szczęście zwinnie omijała ziejące głębią szczeliny i bez wahania przeskakiwała po śliskich pochyłościach skalnych. 
W kilka dni udało jej się przedostać przez najtrudniejszą część gór, i dumna była z siebie, że wyszła z tego bez szwanku. Wprawdzie czuła zmęczenie, była zziębnięta i brakowało jej towarzystwa, lecz każdą chwilę słabości przeganiała jej jasna wizja celu, do którego zmierza. 
Pewnej nocy, gdy zatrzymała się na spoczynek w niewielkiej, wilgotnej jaskini, w polu widzenia przemknął jej świetlisty ognik. Bystrym wzrokiem wychwyciła wysoką sylwetkę poruszającą się przy wejściu do jaskini. Lubomira poznała z daleka, że to czarodziej, a blask pełgający po wnętrzu jaskini pochodzi z wnętrza jego rozwartej dłoni. Zauważyła, że mężczyzna ma długą brodę, na głowie przekrzywiony kapelusz i osłania się powłóczystym płaszczem podróżnym, a drugą ręką kurczowo wspiera się na wysokiej, drewnianej lasce. 
Czując, że nie ma złych zamiarów, odezwała się do niego: 
- Witaj. 
Głos jej zabrzmiał bardzo dziwnie, odbijając się od kamiennych ścian z niepokojącym echem. Sama słyszała go pierwszy raz, odkąd wkroczyła we wieczne mgły, i zrobiło to na niej dość złowrogie wrażenie. 
Mężczyzna nie wydał się przestraszony, lecz zatrzymał się w miejscu i spytał ostrożnie: 
- Kto tu jest? 
Nie był to głos sędziwego starca, który spodziewała się usłyszeć; bardziej przypominał jej dojrzałego, surowego mężczyznę w średnim wieku, który wiele przeszedł. Gdy podszedł bliżej, spostrzegła, że spód płaszcza ubroczony ma zaschniętą krwią, a całą laskę pokrytą krwistymi odpryskami. 
Lubomira nie odpowiedziała, zaskoczona tak strasznym widokiem. 
- Co się stało? - zapytała w zamian. 
Czarodziej skierował w jej stronę światłomocną dłoń, aby przyjrzeć się jej twarzy. Usłyszała jego westchnienie i pełne ulgi „Ach“, po czym osunął się nieopodal na ziemię i oparł o ścianę.
 - Jestem wyczerpany - powiedział - Tam dzieje się coś strasznego. Dobrze, że udało mi się umknąć. Kosztowało mnie to zbyt wiele! 
Zamilkł na chwilę, a Lubomira usłyszała, że oddycha z wyraźnym wysiłkiem. Postanowiła podejść do niego bliżej. 
- Ale nic ci nie jest? Może... - myślała już, w jaki sposób mogłaby mu pomóc, lecz ten pokiwał głową. 
- Nie, nie, ze mną wszystko w porządku, lecz muszę się ukryć. Muszę uciekać dalej. 
Spojrzał po chwili na nią, jakby chcąc o coś zapytać, ale przyjrzał się uważniej i powiedział tylko: 
- Tobie radzę to samo. Nie wiem, co młoda elfka robi w tak mrocznym miejscu, lecz nie spotkasz tu nic dobrego. Lepiej wracaj do siebie, wracaj jak najszybciej. 
- Och, nie! Ja właśnie wybieram się w stronę miasta, bardzo chcę spotkać się... 
- Ach!! W stronę miasta! - czarodziej wydał się poruszony, nawet spojrzał na nią z przestrachem. - Ależ stamtąd właśnie uciekam, nie idź tam, jeśli ci życie miłe!
 - Ale dlaczego, cóż takiego się tam dzieje? - Próbowała wydobyć od niego jakieś informacje, lecz tylko jęknął, że musi odpocząć do rana, gdyż kona ze zmęczenia. Nie mając innego wyjścia, Lubomira wróciła na swoje miejsce, lecz zamiast spać, nasłuchiwała przez resztę nocy. Od czasu do czasu zerkała na śpiącego, który mruczał coś pod nosem, ale poza tym nie wydarzyło się nic niezwykłego. Na zewnątrz było cicho i nic nie poruszało się wśród gęstej mgły. 
Gdy nadszedł świt, mężczyzna obudził się już spokojniejszy, lecz dalej nie chciał nic wyjaśniać. Mamrotał tylko: 
- Heretycy. Heretycy... Ledwo uszedłem z życiem. Trzeba uciekać. 
Lubomirę przerażała trochę jego osoba, ale nie była pewna, czy to, o czym mówi, stanowi dla niej realne zagrożenie. Nie wyczuwała, żeby w mieście czaiło na nią coś niebezpiecznego. Dalej pragnęła spełnić swe marzenie i za żadną cenę nie zamierzała z niego zrezygnować. 
- Idę tam sama, nie boję się. Muszę dotrzeć do karczmy. Do swojego przeznaczenia - powiedziała, wychodząc z jaskini prosto w obłok mgły. Na zewnątrz było rześko, choć wciąż ponuro, lecz Lubomira uśmiechnęła się sama do siebie. 
Nie uszła daleko, gdy posłyszała za sobą szybkie kroki. 
- Nie wiesz, co robisz - wysapał czarodziej, doganiając ją - Tam, w mieście, pełno jest złych ludzi i piekielnych kreatur! Tam nie znajdziesz zrozumienia. To podłe miejsce, sam się o tym przekonałem. Żadna ze szlachetnych istot nie jest tam mile widziana... 
- Ach, więc to o to chodzi? Masz na myśli mnie i siebie? - zapytała Lubomira, zwalniając nieco kroku. - Chyba czymś musiałeś rozsierdzić ludzi, lub bardzo ich przestraszyć, skoro doprowadzili cię do takiego stanu. Powiedz, co takiego się wydarzyło?
- Ja tylko... - zaczął, zatrzymując się w miejcu, podczas gdy Lubomira szła ostrożnie przed siebie. - Po prostu nie powinienem tam wracać... Nie będę cię zatrzymywać, ale pamiętaj, że ostrzegałem. Ostrzegałem! - dodał, wymachując w jej stronę sękatym palcem, z którego sypnęło kilka iskier. Czarodziej odchrząknął, otworzył w swej dłoni światło i podążył w przeciwnym kierunku, wspierając się na lasce. 
Lubomira stała jeszcze przez chwilę, wodząc za nim wzrokiem. Z pewnością było to dla niej ciekawe spotkanie, a osobliwy jegomość wydał się jej całkiem nieodgadniony i intrygujący. Idąc dalej, zastanawiała się, dokąd tamten się uda i czy kiedyś jeszcze się spotkają. Mogłaby go wtedy wypytać o wiele rzeczy, kiedy odbędzie już całą swoją podróż i nie będzie jej tak szkoda czasu. 
Tymczasem zbliżała się już do końca gór, sprężystymi susami pokonując wyboisty teren i z gracją ześlizgując się po ostrych zboczach. 

sobota, 16 stycznia 2016

Pierwszy krok poza lasem

Kiedyś już miałam pisać coś takiego, nawet miałam pewną inspirację, ale nie wyszło. Tym razem jednak doszła jeszcze jedna inspiracja, i w końcu udało mi się coś napisać, ale idzie to bardzo znojnie i jak zwykle rozczarowuje moje nie wiem jak wysokie oczekiwania. Wplotłam tutaj takie jedno autentyczne imię, autentyczne tylko z tego względu, że faktycznie taką Simkę dostał pod opiekę mój najlepszy z bardów. Ale ostatnio już nie gram. Ile można. Wszystkie misje nudzą się po jakimś czasie, a od zwykłych Simsów chyba mój ciężko zipiący laptop stanąłby w ogniu, więc naprawdę nie mam do czego się przyłożyć. Choć po całym dniu strasznie już jestem zmęczona, i pieką mnie oczy i mocno czuję swój krzyż i w ogóle czuję się taka bezsilna i wymięta, i niemal nie mogę się rano podnieść, to i tak "najwięcej" jeszcze mam do roboty na komputerze. Choć to żałosne...

Jedna elfka, imieniem Lubomira (owszem, średnio pasujące i dość niegramotne, z początku też mi to przeszkadzało, jednak z czasem zupełnie przestało) miała się wybrać ze swojej położonej głęboko w lesie osady do wielkiego miasta za górami. 
Wymknęła się sama, nocą, przy jasnym blasku księżyca i migoczących w powietrzu świetlikach. Nikomu nie powiedziała, dokąd się wybiera, lecz wiedziała, że nikt by jej specjalnie nie zatrzymywał. W lesie było cicho i przytulnie, ale ona całą duszą pragnęła śpiewać i zrobiłaby wszystko, aby spełnić swoje artystyczne marzenie. 
Na obrzeżach miasta mieszkał wspaniały, osławiony na całą krainę bard, w którym Lubomira upatrywała swojego guru. Wyniośli elfowie nie pochwalali jego zbyt swawolnej i kontrowersyjnej, w ich mniemaniu, twórczości. Nie byli jednak na tyle okrutni, żeby zabronić swojej siostrze oddania się jej największej pasji. I ona nie chciała ich ranić, więc wykorzystała osłonę nocy, aby podążyć drogą swojego przeznaczenia. 
Wyszedłszy z lasu, pierwszy raz w życiu ujrzała tak jasny księżyc, oświetlający jej ginące za horyzontem pastwiska, pola i łąki. 
Upojne natchnienie i entuzjazm nie miały jej opuścić przez całą podróż. Długo wędrowała sama, odpoczywając pokrótce pod osłoną drzew i przy dogasającym ognisku. Za dnia nuciła pieśni, które podpowiadało jej serce, a często wyśpiewywała je w niebo na cały głos, napawając się swoją wolnością. 
Dopiero w czwarym dniu podróży, gdy mijała niewielką wioskę, zyskała na krótki czas miłego towarzysza. Wyglądał na młodego, zagubionego wilczka, węszącego z ciekawością po okolicy. Miał szorstkie, grafitowe futerko i bursztynowe ślepka. Dał się obłaskawić i podążył za nią, za dnia trzymając się w pewnej odległości i znikając na dłuższe chwile, a w nocy truchtając u jej boku. 
Wkrótce księżyc zajaśniał przejrzystą pełnią, upadabniając noc do dnia. Gdy Lubomira leżała pod gołym niebem, podziwiając gwiazdy nad sobą, usłyszała piękne, przenikliwe wycie. Na szczycie pobliskiego wzgórza jej przyjaciel wyśpiewywał właśnie swoją melopeę, a jego czarna sylwetka rysowała się wyraźnie na tle kobaltowego nieba. Widziała go wtedy ostatni raz i ten obraz zachował się w jej pamięci na zawsze. 
Dalej wędrowała sama, aż dotarła do pewnej gospody na skraju przedgórza. Stąd czekała ją już przeprawa przez góry, więc postanowiła należycie wypocząć, by podczas stromej wędrówki nie opuściły jej siły. 
Letni wieczór dopiero się rozpoczynał, a wśród biesiadników rozgorzewało życie. Próżno było szukać ciszy wśród tak rozochoconego towarzystwa, i choć Lubomira chętnie znalazłaby sobie jakiś zaciszny kąt, to prędko udzieliła jej się ta radosna atmosfera. Zostało jej już niewiele elfickiego chleba, który wzięła ze sobą, więc zakosztowała trochę gorącej pieczeni, którą wszem i wobec zachwalała gospodyni. Bogato doprawione mięso cudownie zaspokoiło jej apetyt, a słodki kufel piwa miodowego rozgrzał od środka. Posmakowało jej tak bardzo, że ucieszony miodosytnik postanowił wręczyć jej mały bukłak na drogę. Poczuła błogie zmęczenie i po kolejnym napitku zaczęła przysypiać, a trwająca dookoła zabawa tuliła ją do snu lepiej niż chłód rodzimego lasu. 
Nie dane jej było długo pospać, gdyż czyjaś ciepła dłoń wyrwała ją na środek sali i zanim zdążyła trochę ochłonąć, już tańczyła przy porywającej muzyce w tłumie roześmianych ludzi. Była szczęśliwa jak nigdy dotąd, może poza momentami, w których śpiewała. Gdy w końcu, zdyszana, położyła się spać do chłodnego łoża, czuła, że nie może się jej przyśnić nic piękniejszego nad to, co właśnie przeżyła. 
Pomimo intensywności poprzedniego dnia, czuła się w pełni wypoczęta i gotowa do dalszej podróży, a dreszcz ekscytacji zapiekł ją od wewnątrz tuż po przebudzeniu. Zbiegła na dół, cała w skowronkach, i poprosiła o trochę jedzenia na uzupełnienie zapasów. Wyszedłszy przed bramę, wzięła inspirujący oddech świeżego, aromatycznego powietrza i czym prędzej skierowała się ku wysoko piętrzącym się górom. 

Na razie to tylko tyle, chociaż całą tę przygodę mam już w głowie. Jak wiele innych, których strasznie mi szkoda. A, prawdę mówiąc, moja ulubiona z nich też jest inspirowana Simsami i jednym z moich pierwszych królestw. Nawet swego czasu zrobiłam całą genealogię, włącznie z wymyślonymi nazwami, tytułami, herbami i tak dalej, ech, lubiłam strasznie zajmować się takimi bzdetami. Zawsze sobie myślałam, że "może kiedyś", lecz pewnie nigdy. Tylko zaczęłam tę historię i już na pewno nic z tego nie będzie.
Ale może jeszcze dopiszę następnym razem, jak Lubomira przeprawiała się przez góry, a potem, jak dotarła do karczmy swojego mistrza, i co ją tam zastało. Szkoda tylko, że tak okropnie nie mogę pisać. Naprawdę nienawidzę tego. Podobnie z rysowaniem. Jakiś czas temu przy inspiracji narysowałam długopisem (dawno zrezygnowałam z ołówka) duży portret, i nawet miałam melodię na skrobaniu tego milimetr po milimetrze. Ale i tak nie do końca, i wyszło takie sobie. Drugi wyszedł mi jeszcze bledszy, choć on chyba jako jedyny mi się spodobał (o tym będzie już za cztery dni; i to przypadek, w opowiadaniu też są cztery dni, ale nie o to chodzi; nie wiem, czemu tak napisałam, albo wiem, bo to ma związek z tamtą inspiracją, ale nieważne). Potem narysowałam jeszcze jeden, i jeszcze jeden, a ten ostatni to już w ogóle w jakieś 20 minut, tak bardzo po prostu nie mogłam rysować. I nawet czytać też nie, choć to niby bierne. Dalej, tak naprawdę, to wszystko po prostu wisi na włosku. Nie wiem.

czwartek, 14 stycznia 2016

"Depresja", "przegryw"

Po tych kilku milimetrach sześciennych rzekomego lekarstwa wcale nie czuję się lepiej. Ale czego się na razie spodziewać, czego się w ogóle spodziewać?
Te wszystkie, hehehe memy z Schopenhauerem, ach. On to był albo subiektywnym pesymistą, albo wyjątkowo światłym człowiekiem.
Nie, żebym bardzo interesowała się jego dorobkiem twórczo-filozoficznym. To dobre dla kogoś, kto czuje się zbyt dobrze, zdrowo, pewnie, spokojnie, bezpiecznie czy szczęśliwie.
Wtedy to dopiero taki kubeł zimnej wody chluśnięty bezlitośnie na śpiącego w błogostanie pod ciepłą pierzynką złudzeń...

 

Gorzki jakiś ten wpis, nie podoba mi się to.

wtorek, 12 stycznia 2016

Jak faza to faza

Byłam na koszmarnej wizycie u utytej pani, która cerę miała wyboistą jak Morfeusz, tylko że białą. Akurat wczoraj chyba oglądałam w końcu tę drugą część i ciągle to zauważałam. W ogóle w tym filmie ciągle działy się jakieś chore rzeczy, choć ogólnie był fajny. Ale pani całkiem miła, jak wielki wazon budyniu malinowego wymieszanego z butelką słodkiego, owocowego syropu.
I od jutra biorę jakieś nowe leki! A co, mogę się głośno pochwalić, i tak i nikt nie usłyszy, i nie ma czym.
Bardzo nie lubię głupiego gadania, żeby nie użyć cięższych i ciemniejszych słów. I paru jeszcze rzeczy, a nawet całkiem wielu, lista rozwija się i brnie wzdłuż po posadzce pogrążonego w półmroku dziedzińca.



Mimo wszystko, po prostu kocham! Nawet nie wiem, dlaczego akurat to przychodzi mi aż tak naturalnie! Jakiegoż nieprzebranego żalu godni są głupcy, którzy tego nie czują ni rozumieją.

Kolejny raz całkiem odmienne przypadki: zarówno niechęć od pierwszego spotkania, jak i wielka sympatia od pierwszego wejrzenia...

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Z serii wielkie przepowiednie c.d.

Już raz mi plastikowa nakrętka od plastikowej butelki od soku jakiegoś pomarańczowo-brzoskwiniowego (pamiętam!) wywieszczyła, że, cytuję: "Nie mogło być inaczej". Szłam wtedy akurat do szkoły średniej, był to dzień, kiedy miałam pisać egzaminy wstępne do grup językowych, auto, ciepło, a ja w aucie piłam ten właśnie nieszczęsny sok i wahałam się jeszcze strasznie, że zły wybór, że umrę w tej szkole. Jak wiadomo, tak się, niestety nie stało. Dalej się często zastanawiam, w którym momencie najlepiej mi było odejść, w ostateczności zaś dochodzi do tego, że w ogóle niepotrzebnie się było urodzić. Ale oto zakrętka od soku wiedziała lepiej.
Tym razem zaś... (to sprzed paru dni, gdy akurat byłyśmy w mieście zjeść obiad i do sklepu, ale mama poszła sama, ja byłam w stanie tylko pójś z siostrą do małej drogerii, i nawet kupiłam sobie małe świeczki do lampionika, konkretnie czerwone, leśnoowocowe i brązowe, sernik ze śliwką, ale i tak pachną jak kopiec kreta albo jakieś muffinki karmelowe, albo coś pośrodku)
Tym razem więc wywróżyła mi, że:


Ach tak, jasne, jasne. Jakie to ciekawe! Serio? Wprost konam z ciekawości...

PS Specjalnie się postarałam o tło. A jakże. Pomimo, że ostrość pozostawia trochę do życzenia. Ale jak ma się słaby wzrok, to i tak nie robi to wielkiej różnicy, hehe.

niedziela, 10 stycznia 2016

O, gorzka słodyczy

Ileż to razy myśli się, skończywszy oglądać jakiś niepowtarzalny serial, film arcydzieło albo trafiwszy na jakiegoś olśniewającego muzycznego artystę, że lepiej nie można już było trafić i czy kiedykolwiek jeszcze spotka się coś podobnego, równie wspaniałego? Niezliczoną ilość razy... Podobnie, jak ma się nadzieję, że ta najgłębsza, dodająca skrzydeł fascynacja nigdy się nie skończy ani nie osłabi, bo wydaje się niemożliwe, aby coś tak doskonałego mogło po prostu przeminąć.
Jednakże, w obu przypadkach z czasem przychodzi zaskoczenie i okazuje się całkiem inaczej; znów trafia się nowe, nieodkryte cudo, tak przepięknie nieskalene jeszcze prozaicznym znudzeniem i nieodłączną, charakterystycznie ludzką profanacją. Zaś to, co wcześniej osiągnęło ów niebotyczny poziom, ostatecznie ulatnia się, choć może nie do końca, pomimo wszelkich starań albo i całkiem bez nich. Sama chyba jestem skazana na taką drogę życiowych doświadczeń.
A tymczasem, chciałam tylko...


sobota, 9 stycznia 2016

Najukochańszej Pani Czarodziejce

Nikt mi tak nie ocieplił życia i nie ukazał piękniejszej strony świata i ludzi! Nawet, jeśli oni istnieją tylko w książkach, a w rzeczywistości nigdy ich nie spotkam. Ale czymże jest rzeczywistość, wyobraźnia zawsze jest najpiękniejsza! A szczególnie w beznadziejnych przypadkach, gdy jest jedyną nadzieją i trzeba bardzo ją pielęgnować, a wstępując w świat Jeżycjady brama do spokojnego, dobrego, wymarzonego raju stoi otworem. Jeśli tylko oczy bardzo nie pieką i akurat chce się czytać.
A oto moje najulubieńsze części, a w szczególności Bebe i Wnuczka do orzechów! Dla mnie to ideał, Bebe i Dambo albo Dorotka i Józinek!


Wszystkiego najlepszego, kochana pani Małgosiu i jak wiele najgorliwszych czytelniczek, dziękuję za wszystko! To niepojęte, ile nieosiągalnego szczęścia można zaznać, czytając...


piątek, 8 stycznia 2016

Elvisowi na 81. urodziny

A ponoć za 11 lat mają ujawnić coś w związku z 50. rocznicą jego śmierci. Yay! Nie pamiętam nawet, co to miało być, ważniejsze, że teraz od razu po północy pamiętałam, żeby z wielkim uśmiechem wzruszenia uczcić tę rocznicę małym wpisem. Trochę przesadzam. Większość słów i tak się zda na nic.
A Elvisa mam figurkę w pokoju, kupiłam na jakimś namiotowym straganie nad morzem rok temu, i plakat na ścianie, za który przepłaciłam w sklepiku z plakatami właśnie i inną bajońsko drogą tandetą (i nie tylko, akurat plakacik pierwsza klasa). Ale nie tamto zdjęcię teraz zamierzam wstawić, a inne, dla urozmaicenia. Równie piękne.


czwartek, 7 stycznia 2016

Kwiatki, plusk fontanny i szemrająca rzeka

Już miałam kłaść się spać, ale jednak nie, w ostatniej chwili pomyślałam sobie, że jeszcze coś tu wstawię, bez dłuższego rozwodzenia się nad niczym, nawet nie będę specjalnie tłumaczyć wyboru tej lirycznej perełki, bo oczy mnie pięką już strasznie, no po prostu, okropne okropieństwo i pepperoni pepperoni.
Ale żeby nie było, to jeszcze anegdotka na koniec: otóż kiedyś myślałam, a było to z tych rozumowań bardzo infantylnie nielogicznych, no klasyka, że w powiedzeniu "choć oko wykol" tam jest "wygol", bo wykol, to co to za słowo? I rozkminiałam tak, co z tego oka można wygolić. Może rzęsy? Czyli choćbyś i rzęsy zgolił, to coś tam, coś tam. Co za ciemięga!
W sumie to ta suszarnia nie podbudowała odpowiedniego nastroju, a wręcz przeciwnie. Nieważne, więc lepiej puścić to w niepamięć (mogłabym skasować, ale niech będzie parę linijek przy tym filmiku, żeby tak sam smętnie nie zionął).


Jakbym się w alternatywnym wszechświecie wreszcie nauczyła francuskiego, to w końcu mogłabym obejrzeć całe Un Amour de Jeunesse w oryginale. I tak oglądałam tylko raz, i to z angielskimi napisami, bo się wtedy uparłam, a polskiego nie było. Co za czasy.

wtorek, 5 stycznia 2016

Co za...

Znowu pechowym zrządzeniem losu, a może i też z mojej winy, ale tylko w niewielkiej części, bo przecież ja nie pociągam wszystkiego odgórnie za sznurki, spałam w okropnej niewygodzie i przy rozlaźle męczących snach za długo, niż to się mieści w ugłaskanych granicach normy, a i tak się nie wyspałam! I to patrzę w lustro, a tam nawet znów czerwone, siatkowane krwiste wyziewy na moich gałkach ocznych, przy samej ciemnej tęczówce, jak rzep przy psim ogonie.
Choć, swego czasu, jak miałam koty, znaczy - dalej mam, ale tamtego kota już nie, no to on najczęściej zbierał po krzakach te właśnie rzepy i inne przytulie, a pies jakoś nie. Może i dlatego, że może najwyżej ganiać w kółko swój ogon w boksie, a nie brykać po zaroślach.
I wstałam w sumie tylko z głodu, bo już przez noc mnie coś tak tępo skręcało, ale wtedy tym bardziej nic bym nie przełknęła; jakże tak jeść coś tuż przed snem, żeby potem podrywać się w środku nocy, targaną spazmatycznymi wymiotami? No, może to lekka przesada, ale na pewno nigdy się dobrze nie śpi, nie zrobiwszy sobie kategorycznej, kilkugodzinnej przerwy od ostatniego posiłku. Jakiś tam owoc, drobiazg czy cienki kubek mleka się nie liczy, wtedy to i pół godziny wystarczy, lecz w innych przypadkach potrzeba zdecydowanie więcej czasu.
Także chciałam coś sobie pójść zjeść na dół, a tam słyszę, jakieś gadanie, charakterystyczne głosy, i niech to - znowu przyszedł ten wujek Demenisa! (stryjek jego) Znaczy nie, żeby on tak często przychodził, ale znów akurat wtedy, kiedy niby ten wrzód nierób sam jest w domu, bo matka w pracy, dzieci w szkole. Raz już tak nieostrożnie zlazłam wtedy na dół, a on od razu, że co ja, nie w szkole? Gorzej mi, czy co?
Jakby go to obchodziło, ale wiadomo, znacznej części ludzi nie musi coś szczególnie obchodzić, byle tylko chwilowo mieć temat, a im bardziej problematyczny czy prześmiewczy, tym lepiej. Więc się nawet nie tłumaczyłam, że przecież już nie chodzę do szkoły i nie wdawałam się w żadne dyskusje, tylko dyplomatycznie zwiałam do swojej niezdrowej samotni (i tak zdrowsze to było dla mnie w tamtym momencie).
Tak więc tym razem nic nie zjadłam, po prostu siedzę dalej o suchym pysku, czekając, że jak może któraś wróci do domu, to uda mi się "wmieszać w tłum" i niepostrzeżenie zwędzić coś z kuchni, co pewnie i tak średnio by wyszło, biorąc pod uwagę mój antytalent niezręczności. No, nie miał on kiedy przychodzić? Albo to ja - nie miałam kiedy wstawać?! Trzeba się było zwlec chociaż wcześniej i wziąć coś sobie na później, zresztą, nie wiem, już wystarczająco zaraz mi głowa pęknie, wystrzeli do środka, imploduje i zapadnie się w szaleńczym wirze.
Na dworze w najlepsze rozprószył się śnieg, jasne, a na święta to nie można było? Spróbowałam nawet zrobić gif, jednak, żem nieumiejętna, to wyszedł taki bardzo średni i dość miałkiej jakości.


Ale coś tam lata, widać! 
Swoją drogą, piękny, przygnębiający krajobraz, tylko brakuje wyłaniającej się z szarego chaosu okrutnej Królowej Śniegu. 

Wariacki wieczór a ja nie

Nie mogę się nijak ułożyć, położyć, oprzeć o nic głowy, zgiąć szyi, obrócić, wesprzeć jej o cokolwiek, ciągle mnie coś gniecie, boli, przeszkadza i szału zaraz dostanę, ale jednak nie, bo nie mam siły.
Tak! Każdy śmiech na "Dniu świra" to tak naprawdę jak jedno głębokie, kłujące westchnienie konającego przed samą śmiercią.
A mnie jeszcze szczypie coś w nogach, zatyka się jak jakiś straszny zakrzep, co jak pan od his-u kiedyś powiedział "postawi się tyłem i amen", no i faktycznie, a jeszcze przed spaniem się napiłam bardzo ciepłego mleka z miodem rzepakowym, i wymieszałam dokładnie, ale od miodu strasznie zaczęły mnie boleć zęby, zwłaszcza z prawej strony na samym końcu, u góry, jakby dziąsło mi spuchło i nawet szorując tam szczoteczką, to zadrasnęłam to tak nieszczęśnie, że krwią w zlew splunęłam, z pastą jasnozieloną i pianą białawą zmieszaną.
I mało tego, znów z prawej strony u ust pęknięty zajad mi się zrobił, ale nie taki klasyczny, tylko po prostu przez sen skóra mi przyschła jak u mumii, i rano rysa bolesna mi strzeliła, jak jakiś uskok na afrykańskiej pustyni! Faktycznie, są tam te jakieś serie wielkich uskoków czy czegoś podobnego, a może to jednak w Ameryce Południowej...
A właśnie, ciocia moja to nawet kupuje mieszkanie od gostka, który mnie przez dwa lata uczył geografii i sadził niespotykane suchary przy okazji, a także swoje legendarne powiedzonka, hermetyczne tylko dla jego fakultetu geograficznego, w tym, swego czasu, i mnie. Dalej pamiętam wiele z tych przypalonych anegdotek, od których poczciwiec płakał ze śmiechu, a nasza kilkoosobowa grupka płakała wtedy z niego. Chociaż to wcale nie było śmieszne, nic w szkole nie było śmieszne, najwyżej cudaczne i żenujące, a człowiek się odruchowo śmiał, bo tak, bo nie wiem.
Piękny, bezmyślny wpis, wklepywany na oślep w afekcie!
Nie może tym samym zabraknąć czegoś tematycznego, nawet, jeśli zdarzyło mi sie już dość niezręcznie nadużyć tego słowa. Albo nawet nie niezręcznie, tylko zbyt gęsto.
A jutro o tej porze to będę leżała na dworze w grobie albo w domu w ciężkiej chorobie, czyli w stanie długo już permanentym, co w końcu jednak coś, czyli ta pierwsza rzecz, musi przerwać.
To może...!

poniedziałek, 4 stycznia 2016

W promieniu jasnej, chłodnej świecy

Tak więc, jak już mówiłam, wszystkiego najlepszego obu cudownym panom.
Dla uczczenia tego pięknego dnia udało mi się wynaleźć całkiem urocze i niewinne  zdjęcia, o jakie niezmiernie trudno gdziekolwiek w internecie, a przynajmniej w takich przypadkach!
Konwencja artystyczna w przeważającej części przesłania i dominuje większość takich zdjęć. A że postanowiłam utrzymywać tę moją osobistą stronę w stanie nieskalanym żadnym, nawet niejednoznacznym szataństwem, to bardzo dobrze się złożyło, że poniższe zdjęcia odstają od owego stereotypowego, artystycznego zamysłu. Gdyby to wciąż nie było zbyt jasne, to po prostu na wszelkie bajki o spaniu w trumnie, wycinaniu sobie żyletką pentagramów i jedzeniu kotów konsekwentnie zatykam sobie uszy. Oczywiście w przenośni. Nawet jeśli jedli jakieś koty, to po prostu nieważne, ja nigdy nie odbierałam tego (ani w ogóle niczego) przez pryzmat wyssanych z palca stereotypów.
Niemniej, jeżeli ktoś patrzy przez subiektywny filtr uprzedzeń wobec podobnej estetyki, pewnie nie zwróci uwagi na jej geniusz i wyjątkową głębię przesłania. A może po prostu potrzeba własnego, intymnego utożsamiania się z czymś takim, ażeby to zrozumieć i naprawdę poczuć.
I, wbrew największemu mylnemu przekonaniu, to wcale nie musi być od razu na wskroś złe.
Może i tkwi w tym ziarenko prawdy, ale to tak jak, nie wiem, przekreślanie całego popu bez względu na wybitnych popowych wykonawców. Bo głupi, żel do włosów i lukrecja, komercyjny, i nie wiem co jeszcze; może do wielu to pasuje, ale do innych zupełnie nie!
Lecz dosyć już tych abstrakcyjnych wywodów, i tak chyba zbytnio to zakręciłam, zamiast wyrazić co trzeba zgrabnie, w kilku słowach. Albo przynajmniej nie udało mi się tego ująć tak trafnie, jak być powinno, lecz może się nie da?
Tak więc, aby pustym slowom stało się zadość, najlepiej w końcu przejść do meritum i rozjaśnić ten post czystym a ciemnym blaskiem, o którym to wciąż wspominałam, choć nie bezpośrednio. No i trzeba było tak od razu...
Dwa piękne zdjęcia, a ode mnie to jedno, najważniejsze słowo: dziękuję.

 

niedziela, 3 stycznia 2016

Słomiany zapał, jak zawsze

Zabrakło prądu na jakieś trzy nieskończenie długie godziny. Było zimno, -100 stopni i nieubłaganie huczący wiatr.
Oprócz tego, że wciąż kręci mi się w głowie, i to wczoraj chyba najbardziej, odkąd kojarzę, to znowu strasznie zatykają mi się uszy i bolą, szczególnie prawe, i kłuje mnie coś bardzo u dołu głowy, szczególnie z lewej strony. I to nie wszystko, ale wolę nie myśleć o którymkolwiek z tych przekleństw, bo tylko się wzmagają.
Ale dam radę. Byle do jutra, żeby móc uczcić urodziny dwóch wspaniałych mężczyzn, a zdałam sobie sprawę właśnie niedawno, że między obydwoma jest dokładnie rok różnicy. Choć jeden z nich już nie żyje, ale mam nadzieję, że, według swoich własnych słów, nie poszedł donikąd.
Ja także w to wierzę.

PS W końcu przebrnęłam przez całą Apokalipsę św. Jana. Straszne rzeczy.


piątek, 1 stycznia 2016

Oby wreszcie w tym roku

Coś takiego, a jednak jakoś poszło. Z tymi fajerwerkami to była nędza, mieliśmy tylko jakiś jeden zimny ogień zawieszony smętnie na drzewie, i petardę niewypał wyrzuconą na ulicę. Za to w dalszej okolicy, gdzie nie spojrzeć to albo kolorowe karuzele iskierek, albo pobłyskujące jasnością połacie nieba za lasem albo od strony miasta. I wszędzie te świszczące, grzmiące i strzelające kanonady, aż psy się biedne pochowały, a nasz ganiał niespokojny po boksie i burczał coś sam do siebie, biedactwo. Ja czułam się podobnie, ale wewnętrznie. Z zewnątrz dałam radę obejrzeć sobie te cuda na kiju i nawet wytrzymać do takiej godziny! Ale i tak w poprzednich latach było lepiej...
Najbliżej to było od nas widać salwę od jednych sąsiadów, co im się chyba noga powinęła i w pewnym momencie zamiast do góry, to wystrzeliło na ulicę i do środka, im w podwórko. Dymu się narobiło jak z rury wydechowej na całej ulicy, a oni się tam darli, a u nas się pokładali ze śmiechu, a ja tak sobie pomyślałam, że może im garaż wysadziło w powietrze albo komuś urwało rękę, ale w końcu dym opadł i ktoś z nich wylazł tam na ulicę, i nie było widac nic takiego.
I myślałam jeszcze, jaką to piosenkę usyszę sobie jako pierwszą w tym roku, i dość trudno mi się było zdecydować. Żeby była tematyczna i ważna dla mnie. Najpierw chciałam tę, którą słuchałam jako ostatnią w minionym roku, ale na nią jeszcze przyjdzie czas, mam nadzieję. Tymczasem niech czas dany mi w nowym roku upłynie pod znakiem tego, co pozostało mi już jako jedyne, nawet, jeżeli mi samej jawi się nieosiągalnym.



PS Wersja Sandry też ma swój niepowtarzalny urok i trudno mi powiedzieć, którą wolę, jednak długo wolałam tę powyższą. Ale teraz, to nie wiem... nie, jednak obie są nieporównywalne, dlatego Sandrę też koniecznie wstawię.
Nawet teraz to spodobała mi się bardziej! Może po tych szampańskich klimatach? A ja jak zwykle podrabiane piccolo, ale tym razem było brzoskwiniowe i, zwracam honor, całkiem dobre!