sobota, 16 stycznia 2016

Pierwszy krok poza lasem

Kiedyś już miałam pisać coś takiego, nawet miałam pewną inspirację, ale nie wyszło. Tym razem jednak doszła jeszcze jedna inspiracja, i w końcu udało mi się coś napisać, ale idzie to bardzo znojnie i jak zwykle rozczarowuje moje nie wiem jak wysokie oczekiwania. Wplotłam tutaj takie jedno autentyczne imię, autentyczne tylko z tego względu, że faktycznie taką Simkę dostał pod opiekę mój najlepszy z bardów. Ale ostatnio już nie gram. Ile można. Wszystkie misje nudzą się po jakimś czasie, a od zwykłych Simsów chyba mój ciężko zipiący laptop stanąłby w ogniu, więc naprawdę nie mam do czego się przyłożyć. Choć po całym dniu strasznie już jestem zmęczona, i pieką mnie oczy i mocno czuję swój krzyż i w ogóle czuję się taka bezsilna i wymięta, i niemal nie mogę się rano podnieść, to i tak "najwięcej" jeszcze mam do roboty na komputerze. Choć to żałosne...

Jedna elfka, imieniem Lubomira (owszem, średnio pasujące i dość niegramotne, z początku też mi to przeszkadzało, jednak z czasem zupełnie przestało) miała się wybrać ze swojej położonej głęboko w lesie osady do wielkiego miasta za górami. 
Wymknęła się sama, nocą, przy jasnym blasku księżyca i migoczących w powietrzu świetlikach. Nikomu nie powiedziała, dokąd się wybiera, lecz wiedziała, że nikt by jej specjalnie nie zatrzymywał. W lesie było cicho i przytulnie, ale ona całą duszą pragnęła śpiewać i zrobiłaby wszystko, aby spełnić swoje artystyczne marzenie. 
Na obrzeżach miasta mieszkał wspaniały, osławiony na całą krainę bard, w którym Lubomira upatrywała swojego guru. Wyniośli elfowie nie pochwalali jego zbyt swawolnej i kontrowersyjnej, w ich mniemaniu, twórczości. Nie byli jednak na tyle okrutni, żeby zabronić swojej siostrze oddania się jej największej pasji. I ona nie chciała ich ranić, więc wykorzystała osłonę nocy, aby podążyć drogą swojego przeznaczenia. 
Wyszedłszy z lasu, pierwszy raz w życiu ujrzała tak jasny księżyc, oświetlający jej ginące za horyzontem pastwiska, pola i łąki. 
Upojne natchnienie i entuzjazm nie miały jej opuścić przez całą podróż. Długo wędrowała sama, odpoczywając pokrótce pod osłoną drzew i przy dogasającym ognisku. Za dnia nuciła pieśni, które podpowiadało jej serce, a często wyśpiewywała je w niebo na cały głos, napawając się swoją wolnością. 
Dopiero w czwarym dniu podróży, gdy mijała niewielką wioskę, zyskała na krótki czas miłego towarzysza. Wyglądał na młodego, zagubionego wilczka, węszącego z ciekawością po okolicy. Miał szorstkie, grafitowe futerko i bursztynowe ślepka. Dał się obłaskawić i podążył za nią, za dnia trzymając się w pewnej odległości i znikając na dłuższe chwile, a w nocy truchtając u jej boku. 
Wkrótce księżyc zajaśniał przejrzystą pełnią, upadabniając noc do dnia. Gdy Lubomira leżała pod gołym niebem, podziwiając gwiazdy nad sobą, usłyszała piękne, przenikliwe wycie. Na szczycie pobliskiego wzgórza jej przyjaciel wyśpiewywał właśnie swoją melopeę, a jego czarna sylwetka rysowała się wyraźnie na tle kobaltowego nieba. Widziała go wtedy ostatni raz i ten obraz zachował się w jej pamięci na zawsze. 
Dalej wędrowała sama, aż dotarła do pewnej gospody na skraju przedgórza. Stąd czekała ją już przeprawa przez góry, więc postanowiła należycie wypocząć, by podczas stromej wędrówki nie opuściły jej siły. 
Letni wieczór dopiero się rozpoczynał, a wśród biesiadników rozgorzewało życie. Próżno było szukać ciszy wśród tak rozochoconego towarzystwa, i choć Lubomira chętnie znalazłaby sobie jakiś zaciszny kąt, to prędko udzieliła jej się ta radosna atmosfera. Zostało jej już niewiele elfickiego chleba, który wzięła ze sobą, więc zakosztowała trochę gorącej pieczeni, którą wszem i wobec zachwalała gospodyni. Bogato doprawione mięso cudownie zaspokoiło jej apetyt, a słodki kufel piwa miodowego rozgrzał od środka. Posmakowało jej tak bardzo, że ucieszony miodosytnik postanowił wręczyć jej mały bukłak na drogę. Poczuła błogie zmęczenie i po kolejnym napitku zaczęła przysypiać, a trwająca dookoła zabawa tuliła ją do snu lepiej niż chłód rodzimego lasu. 
Nie dane jej było długo pospać, gdyż czyjaś ciepła dłoń wyrwała ją na środek sali i zanim zdążyła trochę ochłonąć, już tańczyła przy porywającej muzyce w tłumie roześmianych ludzi. Była szczęśliwa jak nigdy dotąd, może poza momentami, w których śpiewała. Gdy w końcu, zdyszana, położyła się spać do chłodnego łoża, czuła, że nie może się jej przyśnić nic piękniejszego nad to, co właśnie przeżyła. 
Pomimo intensywności poprzedniego dnia, czuła się w pełni wypoczęta i gotowa do dalszej podróży, a dreszcz ekscytacji zapiekł ją od wewnątrz tuż po przebudzeniu. Zbiegła na dół, cała w skowronkach, i poprosiła o trochę jedzenia na uzupełnienie zapasów. Wyszedłszy przed bramę, wzięła inspirujący oddech świeżego, aromatycznego powietrza i czym prędzej skierowała się ku wysoko piętrzącym się górom. 

Na razie to tylko tyle, chociaż całą tę przygodę mam już w głowie. Jak wiele innych, których strasznie mi szkoda. A, prawdę mówiąc, moja ulubiona z nich też jest inspirowana Simsami i jednym z moich pierwszych królestw. Nawet swego czasu zrobiłam całą genealogię, włącznie z wymyślonymi nazwami, tytułami, herbami i tak dalej, ech, lubiłam strasznie zajmować się takimi bzdetami. Zawsze sobie myślałam, że "może kiedyś", lecz pewnie nigdy. Tylko zaczęłam tę historię i już na pewno nic z tego nie będzie.
Ale może jeszcze dopiszę następnym razem, jak Lubomira przeprawiała się przez góry, a potem, jak dotarła do karczmy swojego mistrza, i co ją tam zastało. Szkoda tylko, że tak okropnie nie mogę pisać. Naprawdę nienawidzę tego. Podobnie z rysowaniem. Jakiś czas temu przy inspiracji narysowałam długopisem (dawno zrezygnowałam z ołówka) duży portret, i nawet miałam melodię na skrobaniu tego milimetr po milimetrze. Ale i tak nie do końca, i wyszło takie sobie. Drugi wyszedł mi jeszcze bledszy, choć on chyba jako jedyny mi się spodobał (o tym będzie już za cztery dni; i to przypadek, w opowiadaniu też są cztery dni, ale nie o to chodzi; nie wiem, czemu tak napisałam, albo wiem, bo to ma związek z tamtą inspiracją, ale nieważne). Potem narysowałam jeszcze jeden, i jeszcze jeden, a ten ostatni to już w ogóle w jakieś 20 minut, tak bardzo po prostu nie mogłam rysować. I nawet czytać też nie, choć to niby bierne. Dalej, tak naprawdę, to wszystko po prostu wisi na włosku. Nie wiem.