poniedziałek, 25 stycznia 2016

Wielka chwila

Bo jednak dalej żyję. Ciągle jeszcze nie umarłam.
Poszłam wykąpać się, szczerze z myślą, że jak ze sobą skończę, choć z mojej zupełnie niepraktycznej i tragicznej głupoty i tak nie umiałabym tego zrobić (a przede wszystkim, z beznadziejnego i skrajnie żenującego tchórzostwa), to nikt nie będzie musiał mnie chociaż upokarzająco myć.
Tak jakby miało to jakieś znaczenie już po tym. Dla mnie. I w ogóle. Czy o czymkolwiek ma się jeszcze pojęcie wtedy, czy się to widzi, nie wiem...
W każdym razie trochę ciepłej wody, słodkie mydło do kąpieli i przebranie się w świeże ubrania zadziałały tak, że po prostu zobojętniałam, wszystko mi złagodniało, i w odmętach skołatanej duszy obija się tylko echo, że znów zaślepiające kłamstwo pochłonęło mnie swymi szponami w odmęty zniewalające większość nieświadomych istot ludzkich.
Potem legnęłam po prostu, nie mogąc ani zasnąć, ani nic jeszcze zjeść, ani nie paliłam już nawet nowej świeczki. Poczytałam za to trochę Bebe... I chyba też trochę pomogło...
Gdybym tak była nią i to do mnie przyszedł ten cudowny, kochany, niesamowity Dambo...
Ale mam chociaż miłego czytania przez kilka zatrważająco pustych minut.
Lecz jednak muszę ochłonąć. Przynajmniej mam jeszcze piosenki - najukochańsze z ukochanych - które w pewien sposób sprawiają nawet, że te wszystkie okropieństwa, z których z niewiadomych mi powodów składa się moje nędzne, nieznośne życie, wydają się jakby nieprawdziwe. Jak jednorazowy koszmar.
Choćby i na krótką chwilę...