1. Ćwiczę w trybie sensownym i konstruktywnym, a na efekty czekam cierpliwie.
2. Jak się biorę do roboty, to z głową i pracuję wydajnie.
Jakieś głupie te postanowienia, ale w sumie nie, formułuję dalej. Przynajmniej będę mogła tu wejrzeć za czas tam jakiś i porównać sobie:
3. Dieta, dieta i jeszcze raz ogarnij się po prostu z żarciem no.
4. Zero wmawiania sobie, że się w kimś zakochałaś. Nie bądź głupia, nigdy więcej. Rozsądna za to!!
5. Optymizm przede wszystkim! I spokój w sercu!
6. Napiszę w końcu większą część moich zamierzonych powiastek, jeśli (jeszcze) nie wszystkie.
7. Pozwolę swoim włosom zapuścić się najdłużej, jak tylko zechcą, bez ścinania znaczy się.
8. Zamiast źryć, pić sobie będę herbatki. Ot jaka Angielka ze mnie, uh hu hu.
9. Przynajmniej w te kilka miesięcy zaoszczędzę sobie od groma kasy. Odkładać sobie i nie przepuszczać ani ksztyny więcej, aniżeli to najgruntowniej konieczne!
10. Będę szczęśliwa tak czy siak.
Następny wpis więc już w nowym, siedemnastym prze cu dow nym !!
Chyba zakochałam się w nim przez muzykę, której słucha. Chyba na pewno albo przeważnie. Przeważnie znaczy - tę muzykę. Popadłam w miłość. Jak przesłodkie potrafią być te dosłowne, tak nieelastyczne tłumaczenia! I jak akuratne zarazem, ratunku, najświętsze niebiosa, aż w głowie się kręci!! I nie ratunku.
Okej, to koniec. Koniec, avamento ramento. Żysłizynfam a m u r y z !!
Naprawdę... tak trudno mi nawet pozbierać myśli i siebie.
Wbrew jakimkolwiek imperatywom logicznym, racjonalnym, zachowawczym, zakochałam się poza granice swej tolerancji sercowego gorąca. Bo goręcej mi, niżbym płonęła. I teraz policzki mi płoną, a serce samo stroni od stagnacji. Ssss.
Nie potrafię tego zgasić. Nie chcę nawet. To w sumie wszystko mój wybór. Ale jakże gorący.
Po prostu wybrałam, że go pokocham, bo i po jakichś tam, minionych doświadczeniach to pewne mam i porównanie, jak to jest czuć prawdziwie i ze spokojem ducha niedopuszczającym nijakich wątpliwości. Wobec czegokolwiek... Tylko słodkie takie, a przejrzyste, choć może niejasne, ale tak wysoce naturalne, najwyżej aż wrodzone mi jakby, tak najprzecudniejsze jest mi to wpojenie. I nic z nim mi się nie równa.
Ależ, co ja gadam!! Do ostatnich soków wyssanych z mojej egzystencji i na wskroś każdego najmożliwszego atomu mojej świadomości i najgorętszego zapamiętania, kocham przecież Eddiego. KOCHAM, bo to słowo mi najdoskonalsze, gdybym choć poznała kiedy adekwatniejsze, lepsze, takim tylko ośmieliłabym się może je zastąpić. Kocham go i kocham Go, KOCHAM GO. Kocham tak bardzo, najbardziej, najbardziej, najuniwersalniej
I FEEL SO IN LOVE RIGHT NOW! IT'S JUST... I... OOOH....
No i się wyspowiadałam dzisiaj, ladacznica. A w pociągu czytałam tę przepyszną książkę de Sade'a. A w domu zjadłam sobie dwie glunki szurnięte z gęsta masłem, z miodem, naparstkiem gorącego mleka i odskrobanymi resztkami zaschniętej czekolady, topionej wcześniej w garczku. Dżajzs, co za mnniammniońcia mniam.
Eee ehh. Ale tak na serio już. Naprawdę na serio serio serio, oo SERIO ~ Oh mon coeur, aidez-moi... A w sercu moim TU TUUUDU TU TU
Ha! Cztery lata temu miał niby być koniec świata! I co? Za dziesięć lat czy tam ile też niby ma być. Znowu. Spojrzałeś kiedyś strachowi prosto w twarz, mówiąc: po prostu się nie przejmuję?
Dokładnie.
Fantazjowałam przed snem, że po Openerze zostanę jego żoną. I śmiałam się ze swojej głupoty. Ale spało mi się bardzo dobrze, mimo ustawicznych koszmarów. Tak że wstałam w końcu w pół do czwartej, mimo że biedne ślepia mnie pieką z niedospania, ale najwyżej przekimię w pociągu. Albo i w domciu dopiero, no właśnie, muszę się jeszcze spakować!
Ale miał szczęście mój miły, być już dwa razy na Comie. Ale miałam szczęście ja, wnikając w Comę dzięki niemu. Bezczelna, który to już raz tak jawnie mu zerżnęłam z biblioteki! Stalkerka, fe!! Dlatego też nie poruszałam z nim tego tematu, czuję że to nie na takie pisanie, zresztą. Bo jeśli już miałabym się poważniej wysłowić, to na pewno i w poważniejszych słowach, a tego nie godzi się tak nieosobiście. Świerzbiło mnie i naprawdę srogo, żeby niejedno już zaserduszkować, ale przebóg, to dopiero co on by sobie pomyślał! A!!
Śniegu nie ma znowu w te święta, ale chociaż atmosfera jest klarowna i w ogóle taka przejrzystość i szczęście w powietrzu. Um so tief zu atmen... A Wigilia będzie u cioci, w nowym mieszkaniu! Jak cudownie!! Nalepimy z ciocią pierogów, i uszków, i ciasteczków, znaczy - to ja tych moich napiekę. I w ogóle na Kopacz i do dziadków pewnie też pojedziemy na święta. Ohh. Doczekać się już nie mogę, oo!
Dwa tygodnie odpoczynku teraz... Jakie to akurat potrzebne! O, nieba niebiańskie, niebieskie, szlachetne. Nawet nie muszę nic brać i się uczyć, odrabiać, a do pociągu biorę tylko Niedole cnoty, chociaż i tak podobne prawdzie, iż przytnę komara. (zimą, hu hu hu!)
Jaki ten przyszły rok będzie wspaniały! Już czuję i jestem pewna że tak będzie. Wszak ja przecież tak bardzo chcę, żeby on był nie inny, a tak przewspaniały właśnie!
Nu, i w końcóż ostatnie dzień przed przerwą świąteczną! Ostatni dzień na zajęciach w tym roku! Będzie ciut brakować moich feloł kochanych, jak już jutro pocisnę szynobusem do domu. Wrocławia bardzo będzie. I mieszkanka. Ale zapierdzielu nie, mędzenia pani Ali też nie, choć za poszanowaniem. Po Wigilii będzie przecież rocznica, jak napoczęłam to blogiszcze! Oh, mon amis!! Jak dalece zaprzeszłe się to już wydaje. Wszak nie jestem w ogóle tamtą osobą, nawiązując do owej raltsowo-kirliowej metafory. Począwszy, jak dwudziestego ósmego września wracałam po uroczystej inauguracji w Collegium Marianum z dziekanatu na Nankiera, z doskonale szczęśliwą miną, jak mniemam, znosząc dzielnie mordercze dziesięciocentymetrowe obcasy, które niosły mnie po drodze. Dwa razy tylko ubrałam te buty, notabene, i schowałam je sobie jednak na okazję, ale chyba bardzo specjalną, albo żadną już w ogóle. Choć tak mi się przecież w sklepie spodobały! Lecz nie o tym teraz.
Skończył się, w każdym razie, nieszczęsny ów pjerjod od dwudziestego pierwszego marca roku minionego. I z wiosną on nie miał nic wspólnego. Wręcz zenit opozycji.
Chociaż ostatnimi dni czułam się z lekka pochyło ku tamtej ciemnej stronie, nieważne jednak. Doszłam w końcu do wniosku, że to wypisz wymaluj hormony, fizjologia, nic więcej. A ja po prostu jestem podatna, widocznie-najwidoczniej. Without body, there is no soul, dźwięczy mi jeszcze w uszach głos pani szanownej wykładowczyni z lit bryt. Nawet na pisaniu, na którym dobra pani Ce puściła nam jakiś szajs na rzutniku (przynajmniej zajęć nie było, o wdzięczności! bo snęło mnie już srogo), skłuło mnie też tak w podołku, że wyszłam i na stronę, i do automatu po wstrętną, przesłodzoną i podchemiałą latte, acz gorącą i krzepiącą z lekka na posiniaczonym tak menstual-MONSTRualnie duchu.
Tak, chciałoby już się napisać - koniec, ale ta literaturka przecież jeszcze. I to za dwadzieścia minut, mon dieu. Trzeba lecieć! W końcu mam tak daleko pod to 212, hahahhaha! <3
Jogurt z miodem. Jagody ze śmietaną. Twarożek z rodzynkami. Orzechy włoskie z waflami ryżowymi. Banakao w mini salaterce z szeroką łyżką, mrożone latem.
A dzisiaj i wczoraj odmroziłam sobie gołąbki z domu. Chociaż i tak wolę na słodko. Nie gołąbki, oczywiście, tylko w ogóle. Chociaż ponoć jak się jada niesłodko, to jest większe prawdopodobieństwo poczęcia syna, znaczy jak już ta ciąża wchodzi w grę. Właśnie, co mnie to na razie obchodzi. Trzeba tłumić te różne głosy, instynkty i podszepty osobliwe, które polubiły mnie naprzykrzać czasami. No bo co mnie to ostatecznie obchodzi? Nic? Ech - ehh.
Zimno na dworze w chorernie. Wyszedłszy wczoraj na spacerek, dla przyzwoitości, żeby nie przesiedzieć tak całego dnia w klocu, wróciłam z piekącymi udami po prostu. Bo właśnie legginsy, ja uboga na rozsądku, miałam na sobie najcieńsze. Za to nóżki sobie tak milutko rozgrzałam, że po nawleczeniu jeszcze zdjętych z grzejnika skarpet wełnianych, wygrzałam się jak nieczęsto. No i jak już fajnie, prawda?
Boże, jaka pustka mnie trawi tak na duchu. I tęsknota jakaś chora. I ponaglenie takie dzikie, chęć tego ponaglenia żeby byle tylko przyspieszyć to, czego przecież wymuszać nie lza broń cię Panie.
To na pewno jakieś hormony znowu, jakaś aregulacja typowa albo co. Tak. Pójść spać po prostu, opatulić się kołdrą po same uszy, nie gapić się w ciemność, nie fantazjować (zbyt bujnie), a na pewno już nie śmiać się do siebie jak sierotka do obrączek. A na śniadanie banana do płatków, bo się zbrązowieje ten w końcu no!
Ale miałam szczęście siedzieć obok Blackbirda. I to dwa razy aż w tym tygodniu! Najpierw we wtorek, jak tak myślałam sobie zawczasu, trzeba by się tak wcześniej zebrać żeby się nie spóźnić do tego 212, no i akurat tak przyleciałam, jak już weszli. Ale patrzę, zanim się jeszcze zdążono porozsiadać, akurat krzesełeczko wolne od tej strony, gdzie on na literaturze siedzi z Pietryczem i Whitendrilką, skoro Tortoiski nie ma, z którą to on zazwyczaj się trzyma. Bo i w środę właśnie, jak na brytyjskiej tak wyjechał z początku z tą prezentacją o piratach, to aż mister Terefere musiał ponaglać. A mnie się ta prezentacja tak podobała, bo żeglarstwo przecież, plus historia, plus tak przyjemny głos narratora. Choć bardziej on sam był aktorem w tym wszystkim, tak plastycznie opowiadał momentami! No, w każdym razie Tortoise przyszła specjalnie, żeby obejrzeć, bo to nie jej grupa. Jaki miły gest, pomyślałam sobie, przepełniona życzliwością do nich obojga. Tym bardziej, jak wychodząc pokrzepiła go jeszcze u drzwi dyskretną a pewną okejką.
A mi się trafiło właśnie znowu, zupełnie przypadkiem, trafić na wolne miejsce właśnie między nim a Tonky. Spytałam tak nawet, czy wolne. Ale już nie pogratulowałam mu świetnej prezentacji, chociaż korciło mnie bardzo szczerze. Ale jak już wrócił i usiadł obok, to coś jednak nie mogłam się przemóc. Żałosna ja. Dużo się traci na takiej nieprzemorzonej powściągliwości. I co mam z tym zrobić, cholera?? Przecież wiem o tym. Ale to nie polepsza sprawy. Grunt, że i tak się w dużej mierze potrafię jakoś opanowywać, a jak nie, to i tak się usilnie staram zachowywać najnormalniejsze pozory spokoju. I zawsze się udaje, bo to kwestia wprawy. Skoro kiedyś była z tym masakra, to z czasem opanowuję to tylko coraz lepiej. Stąd też radzę sobie przecież, jako tako - ale zawsze!! No.
Swoją drogą, na pewno nie chciałabym mieć narkolepsji. Nic przydatnego, przebóg. Nevertheless jakoś tak zmogło mnie już któryś raz z rzędu, i to i na zajęciach i w domu, że z miejsca robiłam się normalnie nieżywa. Znczy nienormalnie. Po prostu łapałam się na okropecznym takim zapadaniu w taką komę (nomen omen, o nieba!), że na włosku wisiał mój przytomny kontakt z otoczeniem.
Zaraza jakaś.
Lecz to i tak co inne, niż potworność owa sprzed półtora roku, brr, to absolutnie już nie to samo, i na szczęście. Choć na nieszczęście, że i tak wylegam się jak długa już o siedemnastej, nie śpiąc następnie jakoś od dziewiętnastej do dziewiątej, potem targając się w nocy jakimiś urywanymi mozaikami osobliwych osobliwości, i znów budząc się pomiędzy trzecią a czwartą, żeby wstać - przeważnie po piątej. A potem na porannych zajęciach, czy popołudniowych to w środku potrafi czyhać na mnie takie pałką w łeb, nie wiadomo skąd i weź tu się człowieku otrząśnij jakoś z tego. Niepodobna.
Ale i poddawać się niedoczekanie. Nie mogłam trafić już na lepsze studia i na lepsze mieszkanie, i każdą moją bratnią grupę na roku, i w ogóle wszystko. W każdym razie o więcej bym już nie prosiła, to i nawet ta cholernia nie jest taka straszna. Naprzykrza się co prawda, ale ujdzie w próżni.
A Ddddddddd...... ehm nom .. ..ten Onn taki ten Mój jest-- taaaaaki kochany! że <3!
Bbuehh, ale żesz zmordowana jestem. Po tych odwiedzinach sisy i mamy. Że też się żarły te kreatury tak ze sobą, to eee boszsz daj wielkoduszności. Chcoć w sumie fajnie, że były, jednak ulżyło mi nie z mała, jak poszły sobie w końcu. No.
A JA ciągle myślę o-- ejj, czekaj, przecież z imionami miałam rozważnie, żeby nie sprofanować nic, nieboga. Wystarczy, że mame już się nagrażynowała nad moimi obrazkami na ścianie, ale przecież nie ściągałabym ich była tylko dlatego, żeby tego uniknąć, chociaż się jednak zastanawiałam tam przez moment.
Ojej, ech. Nie, no w sumie to zmęczona nie jestem. Nic a nic. Łaziłyśmy wprawdzie i wczoraj, i dziś na ten jarmark i wszędzie w ogóle, a dzisiaj jeszcze był taki wiatr, że niegdzie mi nawiało, gdzie mogło.
Bardziej mnie naprzykrza, że zeżarłam dwa szaszłyki truskawek w mlecznej czekoladzie. A, no i to alfredo w Witamince. Pychoźźś i super, no tylko żeby tak nie zamulało jednak.
Na mszy w kapliczce tak sobie myślałam, jaką ja bym chciała być idealną żoną dla niego.
Njie, ohhh hu ale co też mię najszło, niewydarzona tyty? Nie-niewydarzona. O nie, nie.
Ja naprawdę powinnam iść już spać. Cóż, no jutro już się przebudzę i wstanę sprężyście, we skowronkach.
Cała.
Ale ten Eddie Redmayne btw <3
No ale najpierw muszę-- łiiiiii odpisał! Odpisał, odpisał. Popędliwa idiotka się cieszy, tyle o tym ma do powiedzenia druga myśl! A trzecia czuje się szczęśliwa tak, że nic jej nie obchodzi, jakikolwiek obrót rzeczy sprawy by nie przybrały.
Urwanie głowy to urwanie głowy, i tyle. Czy ja nigdy nie miałam urwania głowy?
A wręcz urwanie dupy. Halinka miała urwanie dupy w niedzielę, bo pranie, gotowanie, sprzątanie, i Paździochowa to samo. Tak, pani Ala już śpi, a ja sobie robię herbatę i idę na dwadzieścia minut pooglądać Kiepskich. A przynajmniej wczoraj i dzisiaj, bo tak to mój kontakt z telewizorem w ogóle jest zerowy. Ostatnimi czasy.
Ale dzisiaj schodziłam z buta kawał wojażerki. Przez oblegany jarmark w ryneczku, Halę pyszniącą się pstrokacizną, a ja sobie wzięłam podtaniałe banany, pomidorki malinowe, jedno kaki i fulwypas cukierków dla pani Ali. Przecież ona tak lubi je podjadać.
W Dominikańskiej jeszcze byłam, i w lumpie, no i połasiłam się na kilka fatałaszków, w tym jedną spódniczkę plus obcisłą dość bluzeczkę, w którym to zestawie od razu wyobraziłam się sobie wybujale na Openerze w przyszłym roku.
Gdyby, gdyby, gdyby! Gdybym tak schudła jeszcze ładnych parę kilo przez te następne pół roku. Gdyby tak aria medykamentów grana na koncercie mojej egokuracji wyciągnęła wreszcie tę najwyższą nutę stabilizacji, która zapisałaby się wtenczas na reszcie mego żywota głębokim rytem infinitywnego spełnienia. Tak. Naleśnik, margaryna.
Niemniej coś tak bardzo przejmującego, gorącego, trawi mnie od środka. Jakbym transformowała się jakoś niewidocznie, nieuchwytnie, ale piekąco odczuwalnie w taki implodujący w samozaparciu superwulkan. Że też się nie uleje gdzieś mimo, w końcu.
E, ale ja przecież jestem taka sielsko spokojna, ochłonięta, samowystarczalna i dzielna. Też - samo.
A MIMO WSZYSTKO JEDNAK, NO KARWASZ JEREMIASZ. Do czego ja się już karygodnie posuwam, do nimfomaństwa i kurestwa jakiegoś niedługo, no? A przecież wiodę tu takie normalne naprawdę życie, jakże dobrze mi z tym! I na zewnątrz najnormalniejsza jestem przecież, i jak to uskrzydla upajającą niesamowicie wolnością. No właśnie. O co mi więc chodzi?
Najgorzej, że ja wiem. Przecież to takie oczywiste.
Ale też mam się przecież pod kontrolą, tak w ogóle. Rozmawiam sobie z takim jednym wspaniałym mężczyzną i jakże winnam się z tego cieszyć. I nie jest inaczej!! Ehm, może nieśmiało się mogę usprawiedliwiać moją wszechogarniającą ogólnie miłością braterską do ludzi. Może nawet zbyt głupio się uśmiecham sama do siebie, szwędając się po mieście. Ale chociaż dwie zakonnice przebieżające przez Dominikańską też się do mnie krzepiąco uśmiechnęły. A jakiś zią sprzedający w pluskwie kerfura życzył mi nawet bardzo miłego dnia.
To życie jest takie piękne, że aż AAAHH. Nawet, jeśli bym i wylazła z siebie albo nie wiem co, to nie wymuszę zajścia niektórych cyrkumstacji, wziąć zacz na przykład takie kuszące opętanie kogoś. Przecież ja nie jestem jakąś diablicą, przebóg! Nie jestem. Nie muszę zaprzedawać swojej duszy. On już jest we mnie. I chcę być uwielbiana
Ot!! Próżność. Próżność właśnie. Lecz mniejsza tam, bardziej to naturalna zupełnie potrzeba. A karykaturalne uosobienie próżności we w takim turbanie z liści bananowca, dajmy na to, to niech sobie idzie na polną drogę koło Galickich, a potem hen, do lasu, tak jak w moim śnie wczoraj. Znaczy, że tam się to działo. Coś tam się działo, bo nie pamiętam. Ale przynajmniej nie był to koszmar. W ogóle, kiedy ja ostatnio miałam jakiś koszmar??
Nad wyraz może aż dojrzałam, czy co? No, no no, bez obrastania w piórka.
Pomyśl sobie tedy, jak głupiejesz, zaczynająć fantazjować o nim. Opener ci się marzy, rozpustna ladacznico! Wora pokutnego by się przywdziało i popełzło lepiej na klęczkach do Rzymu, opleciona różańcem, z krucyfiksem dzierżonym drżącą dłonią u serca. Przez góry i dukty błotniste i w spiekocie solarnej i zmrażającym zefirze północy.
Czy przy nim też by mi tak odwalało? Nay nay, niepodobna.
A mimo wszystko takie mam niezachwiane poczucie, że ze mną naprawdę jest wszystko w porządku i w ogóle nie wiem, jeśli stałam się taka nieskrępowana już i w ogóle, to czemu żadnego problemu w tym nie odczuwam? Tak ma być widocznie, ehę? Czy co, no bo ...um.
PS Wywiedzenie się czyjegoś fejsa, z poznaniem jego nazwiska, rodziny ogarnięcia nawet po części i w ogóle, fantazjowanie z gapienia się w jego zdjęcie, no bo się tłumaczę że przecież kto mi zabroni, i sztoj komu do tego, i w ogóle nadinterpretowanie sobie śmieszne wielu różnych rzeczy to nie jest wcale stalkowanie, prawda? Wcale a wcale. Uff, no to jak dobrze, że jestem taką przezorną i skromną cnoteczką, panieneczką. Ać to ile jeszcze, psia ta jego mać, od razu pyta to cholerne en moi niewyżyte wcielenie?! A siedź ty cicho, plugawa kreaturo niższej instancji, upomina ją świątobliwie pozornie grzeczniuteńka cnosia.
Jak to być może, że ani jednego wpisu listopadem? Ano, czyżby tak już mnie studia pochłonęły i wielkomiejskie życie, że o starym dobrym blogu pamięć moja zawietrzała się?
Nic z tych rzeczy. Życie żadne wielkomiejskie, zaraz tam. Prawda, różnica jest niemalże zawrotna pomiędzy ukochaną przeze mnie obecnie a tamtą prowincjonalną, żeby dosadniej się nie wyżalić, mieściną, w której to tyle lat się przebiedowałam.
Albo, jeśli spojrzeć na to inaczej (jak często, jeśli nie na dobre już, teraz patrzę) - to nie ja, a poprzednia moja forma ewolucyjna. Taki Ralts, jeśli teraz byłabym Kirlią. Wierzę bowiem mimo wszystko, że najwyższa forma ewolucyjna jeszcze przede mną, i po prostu muszę ze świętą i pogodną cierpliwością przybierać ową, by pewnego pięknego dnia poczuć się wreszcie w pełni takim Gardevoirem. No i dumna jestem z tych rasowych, nerdowskich porównań.
Co do tej tytułowej paskudy zaś. Tak jak paciorek ziela angielskiego w bigosie czy innej zapchajkiszce, tak ową powinno się czem prędzej usunąć z chłonatorów percepcyjnych, co by oszczędzić sobie niesmaku właśnie.
A niecierpliwość jest jak najbardziej niesmaczna. Tak jak wątpliwe raczenie się czymś ledwo bądź nijak zjadliwym, tak mentalne wiercenie się w niespokojnym oczekiwaniu nie może wnieść nic konstruktywnego do niczyjego życia. Swoje też mam na myśli, w tym partykularyjnym razie.
Ściślej zaś, mam bowiem nadzieję, że jakikolwiek przypadkowy wzrokobieżca tego tekstu był uprzejmy się już zniechęcić (czy - zniecierpliwić nawet, nomen omen) bieżeniem wzrokiem po tekścidle tym właśnie: pozwolę sobie uszczknąć trochę ze skotłowanej części wywłok duchowych. Swoich osobistych, jak najbardziej, ale przynajmniej już nie tak niesmacznych, noment oment, jak większość wypocin poprzedzających. Gdy miałam jeszcze lat niespełna dwadzieścia, o losie! I ileż to, diametralnie, aktywowało mnie alternacji zatenczas i dotychczas, i natenczas!
Jak pysznie, no już naprawdę liczę ze zrezygnowanym rozbawieniem, że nikt dalej tego czytać poważnie. A ktokolwiek będzie, włączając przyszłą mnie, zapewne i przede wszystkim, to nie będzie tego chociaż brał nazbyt dosadnie. Chociaż i tak może to drugi dopiero czy trzeci, z takich znośniejszych już wpisów. A usuwać wszystkich poprzednich nie będę tylko z poszanowania sprucia się niejako artystycznego, nawet, jeśli merytorycznie spełzło to jednak na glizdoślimaku.
Trawi mnie coś. Taka żądza, którą od dawna już rozumiem, a jednocześnie jest nowa. Która, mimo pojęcia o niej, zawsze wydawała się jakby daleka, a teraz odczuwam ją wreszcie najwyraźniej w samej sobie, wewnątrz, u źródła jakoby. Choć źródło to pewnie instynktownie jeno, ale poczuwam się jednocześnie w nadziei, że i to wyższe natchnienie duchowe powoduje je spoza prymitywniejszej onej podstawy.
Brakuje mi jednak obdarowania tą cudownością odwzajemnienia omnisensualnego, jako że Eddiego, ideał mój wciąż niezmiennie, co najwyżej mogę mieć po części, pod tym względem.
Nie no, naprawdę już ponosi mnie przewybornie w tych spiralach semantycznych. Brawo, IFA cię zniszczyła, nowa ty Wincentynko, niedoszła - no, a właśnie, i oglądam się nieco z tego punktu ku tkniętemu już poniewczasu tematowi, mianowicie o tej swojej niecierpliwości podszczypującej.
I w tym momencie już szlus, naprawdę walę prosto z mostu: Nie, nie zakochałam się jeszcze. To bzdura byłaby zakochiwać się tak w kimś bez głębszego poznania, czy bez poznania w ogóle, czyli doświadczenia tej drugiej duszy tak vis a vis. Na całe szczęście, nigdy mi się to nie zdarzyło. Takie pochopne związanie się z kimś, znaczy się. Bo że nie spotkałam jeszcze tejże duszy wymarzonej właśnie - to, to niestety.
Niemniej zaistniał dla mnie jakoś, no, niedawnoś, cudowny jeden no takiż jeden, i... tyle tylko, że on też kocha Pearl Jam, i też kocha czytać, i że ma prześwietne poczucie humoru, że pisze nam się super. Czy raczej, pisało, do tej pory. Nie wiem, czy ja zawsze muszę być taka głupia i palnąć jakiś fermentazon, że się tak odechciewa ze mną pisać?
Chociaż z drugiej strony, idiotko, przecież jak listy się kiedyś pisało, to czekać musiałabyś nawet dniami a tygodniami, ot co. A ty po dniach kilku, żeby nie powiedzieć - godzinach! dostajesz jakiegoś niedojrzałego skapryszenia i ociemnienia poglądowego kładącego się zwałem na czystości świadomości i rozumowania ostrości. Rozsądnego. Ale czy rozumowanie jest też nierozsądne? Nieważne.
No, w sumie też może być. Ach, no i chociaż będę miała odpowiedź! To ja jestem nierozsądna. Brrramka! (Izma tak raz powiedziała w bajce). No bo, odpisze, nie odpisze, what-do-you-care. Jak nie, to luziuu, przecież tyle masz jeszcze wszystkiego. Przed sobą. W czasie, znaczy się. Czasu masz tyle przed sobą, nieszczęsna buło.
I perspektyw, przecież! I nadziei!!
Aaa, no i żebym nie zapomniała w żadnym razie: Oto jest przecież najulubieńsza już moja piosenka kiedykolwiek. Tak. Definitywnie... Cóż tam, że w zasadzie dzięki niemu. Po części. A może wcale. Ale zatracić się w niej, zatraciłam, to tego stopnia wręcz, że przepadłam po prostu na amen. Do alternatywnej rzeczywistości jakiegoś nieskończonego wpojenia - nieskończenie romantycznego.
Dzięki Ci, Boże.
A jeszcze większe dzięki chyba za tę grupę, którą mam tu na studiach. Boże, jacy to są wspaniali ludzie. Jak ja ich darzę miłością bliźniego, skrycie a bezinteresownie, bezbrzeżnie, o nieba.
I to jak bardzo.
Przeżyłam coś na kształt zapragnionego wpojenia. Trzytygodniowego, zresztą. Już po wszytkim. I dalej jest wspaniale. Poradziłam sobie doskonale, jak ze wszystkim zresztą, do swoich granic, oczywiście.
Uwzglęniwszy górolotne, romantyczne męczrnie, które gdzieś tam, zupełnie beznamiętnie, przemknęły mi mimo pamięci.
Oto objawiło mi się zdanie dźwięcznymi zgłoski złotemi brzmiące: Wszak nie można mieć wszystkiego.
Bo co byś ty jeszcze chciała, ha? Nie wyglądasz już najgorzej. Nawet, jak pofolgujesz sobie i zgrzeszysz gargantuicznym niepohamowaniem w obżeraniu się jak dzikie warchlę, tak, jak dzisiaj. Jeśli tylko nie będzie to zwyczajem - a już nie jest - to nie utyjesz znowu, a wcale. Na studiach, w mieście i w ogóle, też sobie jakoś radzisz. Mieszka ci się zupełnie fajnie, oszczędnie, w harmonii względnej. Masz swojego Eddiego. Masz całą inną muzykę. I w ogóle. Naprawdę, masz dobrze i winnaś się cieszyć. Nie tkwisz w żadnym niewygodnym i mierżącym związku, nie napoczynałaś nawet takowego, szczęśliwie z nietrafionych prób nic nie wykiełkowało nawet, uff. O ile lepiej zapobiegać kaskadzie pomyłek, zamiast odkręcać je później. No przecież.
Tak więc, zmieniłam się wszelako. I jest teraz cudownie.
Pokochałam Wiedźmina bardzo. Sapkowskiego nijak, ale Wiedźmin weszedł mi bardzo a bardzo.
A tak z tego świata zajęć... to Blackbird, Tortoise, Renata, Alexis, Maelys, Dominika. Już ja przecież wiem bardzo miło, o kogo chodzi. Jakże - miło. Aż tak, że raz siedząc ostatnio na zajęciach, tak po prostu zachciało mi się płakać, kiedy nawiedziła mnie okropna a przeraźliwie wszak realistyczna myśl, że wszyscy przecież poumierają, każdy sam i w podobny sposób smutny i, jakby na to nie patrzeć, straszliwy, Jak jacykolwiek podobni studenci wcześniej, którzy razem tak samo - chociaż nie tak samo -- ale, przecież wiadomo, co chcę powiedzieć. Po prostu, to nie na moje serce. Chciałabym... tak przytulić ich z całego serca, potrzymać za ręce, posłuchać, jeśli cokolwiek najgłębiej im leży na duszy, Wszystko, po prostu. Wiem, jestem głupia. Zwłaszcza, że bebechy mi się teraz wywracają z tego obżarstwa. Czy to dalej ta przeklęta bulimia? W końcu poprzednie tygodnie specjalnie jadłam bardzo mało, przeważnie te orzechy na przemian z jabłkami i jogurtem. E, tam. Nieważne. Nie będzie tak cały czas. Nie utyję, i to ważne. Nie najważniejsze, bo wiadomo teraz, co najważniejsze, Ależ ja chciałabym jeszcze, no!!!!!!!!!!!!!!
I faktycznie tak jest! Proszę wyobrazić sobie, mieszkanie jakbym już miała swoje, a przynajmniej czuję się prawie tak, w dodatku sama zupełnie daję radę chodzić na zakupy i w ogóle. Tylko te upały jakie teraz, klękajcie narody! Ale to ma zwietrzeć jakoś za tydzień.
Naprawdę jest dobrze i radzę sobie. Może te medykamenty też pomagają. Jakkolwiek jeszcze nie idealnie by było, to przynajmniej panuję nad tym - nie powala mnie coś strasznego nagle, o nie. Najwyżej chwilowo coś tam jeszcze wibruję, ale wypracowałam sobie już drogę, by wygaszać to w zarodku. I póki co się udaje!
To niesamowite. Czuję się jak w domu w tym cudownym mieście.
A, no i to pierwszy wpis, który zaczyniam tutaj, w swym przytulnym pokoiku! Jedyny dylemat, żebym teraz tylko na studiach dała radę. Zajęcia, obowiązki, towarzystwo, znaczy się. Czyli najważniejsze: ograniać organizację. Ha, no i pieniędzmi szafować rozważnie, ale przecież jestem nader oszczędna.
A na ścianie wiszą: Kate, Damon, Brian, Kevin, Alecia i Eddie. Moi kochani! Pewnie to dlatego też tak jak u siebie czuję się w tym pokoju. Trzeba tylko mieć świętą cierpliwość do pani, z którą mieszkam, ale iż mieszka się i tak dobrze, to kłopotu to nie stanowi żadnego. A co mówi do mnie najczęściej ta kobieta, która ma za sobą już osiemdziesiąt sześć wiosen, a w moim wieku była w roku 1949? Rób tak, żeby tobie było dobrze.
I coś w tym musi być, mądrość poprzedzająca mnie przecież o całe trzy pokolenia. A najlepiej, żeby i innym było dobrze, przez to mnoży się tylko tę dobroć, nic na niej nie tracąc - wręcz przeciwnie. Piękna sprawa, zupełnie jak z miłością. I na koniec miłość, którą otrzymujesz, jest równa miłości, którą dawałaś. Powinnam trochę wrócić do Bitelsów. Jakiż to był fantastyczny czas rozkwitu dla mojego serca, mojej duszy, dla mnie jako kształtującego się jeszcze człowieka.
Och, od czego by tu zacząć! To może tak: byłam nad morzem dwa tygodnie temu. Było bardzo fajnie. Nie zjadłam ani jednego gofra. Lody, owszem, a na obiadki ryby, było dosyć chłodno, ale zrobiłam kilka uroczych zdjęć i dokrwiłam sobie nogi dosyć w rześkiej wodzie.
Byłam już na dwóch wizytach u świetniej pani doktor, imieniem Ewelina, a inne jej plusy to miła aparycja, kompetencja i dobra aura wyrozumiałości i empatii. Przepisała mi tabletki, nie dzieje mi się póki co po nich samo dobre, ale i tak są lepsze od recepty poprzedniej grubej z twarzą białego Morfeusza. I zaświadczenie owo nawet dostałam, zalecenia i słowo otuchy, gorzej było jeno tam na miejscu, gdzie z lekka opryskliwa pracownica wyraziła się z przekąsem, że na komisję będę musiała czekać ze trzy miesiące (aż miałam wrażenie, że jeszcze dopowie, że "co ja sobie niby myślałam?", ale nie dopowiedziała, minę tylko miała w ten sposób wymowną).
Tak więc zmora załatwiania tego całego trybu eksternistycznego znów zgęstniała nade mną ociężałym, burzowym nimbem, choć pani moja doktor pokrzepiła mnie nieco na duchu, takoż i mnie pozostaje weń wierzyć, cóż bowiem innego? I w jakiż już język popadam! O tak, Sapkowski, potem Pratchett... Trochę wybiórczo, niemniej bardzo dobrze mi się czyta. Tylko dokończę Wolnych Ciut Ludzi i mam nadzieję, że w końcu będzie Krew elfów w bibliotece.
Troszkę też miałam ostatnio załamkę i koszmary wizjonerskie względem tego mieszkania u pani Alicji, no i też widmem diet moich i macek samozaparcia i przedsiębiorczości w stężonym napięciu, zdawałoby się, oczekiwanych od mojej skromnej osoby. Tymczasem chociaż urwał się już od tych wakacji nad morzem ów nieszczęsny kontakt, który i tak rodził był więcej wahań i niezręczności nad jakąś konstruktywną perspektywę. I drobna, bezsensowna w sumie gorycz niknie przy uldze związanej z taką ciszą. Tak więc - jest dobrze. No, oczywiście nie wiem, ale tak stwierdzę, skoro przy czymś w końcu powinno się pewnie obstanąć, miast wić się jak bezkręgowe dysmózgowie.
No i jadę tam już w sobotę! Może nawet z sister, nie tylko z mamą! Na jeden wieczór, gdyż w niedzielę urodziny babci, a potem mam badania krwi czy coś tam, no i ten rezonans, i w międzyczasie jakiś dentysta misternie wplątany, także tego. Zresztą, przecież napiszę to pewnie na bieżąco. Może.
I sprawa ostatnia, czyli złapałam absolutną fazę na Alecię. Faza to osobliwa, nie wiem nawet jak ją określić tak definitywnie. Ale scrobble jednak coś mówią same za siebie. No i odczucia moje - przecież jeszcze więcej. A wodą na ten tryskający brokatem młyn był, rzecz jasna ogień. Znaczy się, cudowna Just Like Fire, która to tak ciągle leciała na wczasach na Esce, żeby nie wyszedł mi jakiś oksymoron z tamtego zdania! Ale zamieścić bym mogła oprócz niej którą bądź jeszcze, jak dobrze właśnie, że wachlarz ten tak miło się dla mnie rozwinął!
Podejrzewam, że chyba głupieję strasznie. Jednocześnie mam wrażenie, że przecież nic się nie dzieje. A Alecia świetnie tańczy sobie na początku tego teledysku. Od razu udziela mi się ów pierwaistek szczęścia i zrozumienia całej piosenki, o czymkolwiek by ona nie była w jej niepowtarzalnym wykonaniu!
Serio usunąć większość wpisów stąd. A przynajmniej zrobić porządny remanent. Ten styl cały czas jest beznadziejny.
Co rusz trafiam, jak ktoś nader trafnie i bezpretensjonalnie wyraża siebie, ma to smak i zaskarbia sobie dostateczną chociaż aprobatę odbiorcy. A tu co? Nędza. Co to w ogóle ma być, jak nie syf i eksplodujący bałagan.
Koniec już z tym narzekaniem! Na amen!
Mama w środku miasta wszczynała ze mną kłótnie jak rodem z marginesu społecznego, do tego przytyję jeszcze z pięć kilo po obżeraniu się, czyli znowu nadwaga, i jeszcze użądliła mnie osa - i teraz wrzący placek na pół uda. I co z tego? A nic! Dosyć utyskiwania i posmarkiwania jak jakaś żałosna słabizna.
Przecież zeszłam wczoraj nawet kawał Wrocławia. Ale pogoda była pyszna i chociaż mogłam nałożyć wielkie okulary przeciwsłoneczne, to chociaż pomagało. Poza tym wszystkie te słodkości o niebo jakby mi pomogły. Poza tym, że oczywiście strasznie tuczą, zakwaszają, trują i tak dalej, ale i tak wniosły mnóstwo piękna w znój tej wyprawy.
No i obejrzałyśmy dwa mieszkania, nic na razie jeszcze nie wiadomo. A w aptece sama sobie kupiłam jakieś wstrętne tabletki, o - tak, żeby mieć chociaż na wszelki wypadek, a najważniejsze: dokonałam tego sama. Cześć i chwała bohaterom, krzyczeli jednogłośnie. Dobrze, że miałam te okulary na nosie, a mama gdzieś sobie poszła, bo strasznie mi się wtedy zebrało na łzy. Tak nagle, jak tylko zrozumiałam, co oni krzyczą, i zobaczyłam te flagi wsród różowego dymu rac i wystrzałów (kilka razy nawet coś walnęło koło mnie, biedny mój lewy bębenek). Ale najbardziej poruszyło mnie właśnie wcielanie tego hasła w czyn. Czyli - w głos. Naprawdę, było to wyjątkowo przejmujące, tym bardziej, gdy spojrzałam wtedy w niebo, zastanawiając się, czy adresaci zdają sobie z tego w ogóle sprawę. Ale ostatecznie udało mi się jednak nie rozkleić.
I od jutra, od dzisiaj raczej, poszczę, rzecz jasna. Może nawet pojadę sobie gdzies na rowerze. Sama, oczywiście! I naprawdę będę pościć, żeby już nie tyć, a nawet schudnąć... Choć i tak cały ten wyjazd natchnął mnie niesamowitą otuchą i gamą wielobarwnych przeżyć, i Bogu dzięki!
Że uwielbiam słuchać The Smiths. Zaczynam się wtedy czuć całkiem inną osobą, taką, jaką tak naprawdę i calkiem najpoważniej chciałabym być. Czuję, że to jest dopiero prawdziwe, właśnie wtedy jakbym czuła się sobą... Nawet, jeśli tylko wewnętrznie mi to pozostaje, skoro mordę wciąż mam niewydarzoną i to tragicznie bezgranicznie, i w ogóle cała jestem taką srogo shit person. Bardzo i mocno. Śmierdzi metafizycznym gównem to wszystko.
A zaczęło się właśnie od tego, że trafiłam sobie na genialny, idealny tumblereł pewnej kolejnej jedynej w swoim rodzaju, pięknej, udanej młodej dziewczyny która na pewno ma niesamowite życie, pełne wielkiego bólu, ale i smaku, szczęścia i wszelkiej magii i głębii na pewno. Tak tylko piszę teraz ja, która to zatopiona jestem w mdłej prozaiczności i zastygła już w tej obmierzłej gęstwinie w więziennym bezruchu.
Skoro nie pozostaje nic innego, mogę się po prostu resztę życia rozsmakowywać w tej niesprawiedliwości, cierpieniu, odrzuceniu i wypchnięciu poza wszelaki dostęp do czerpania z najzawrotniejszych doznań tej wędrówki ziemskiej. Nawet nie takie złe. Dołóżmy do tego jeszcze dołujące diety, odbierające kolejną przyjemność z patologicznego uzależnienia, którym jest dla mnie psychiczna żądza jedzenia i niekontrolowane zatracanie się w zmyśle smaku.
Żeby nie było przymało, to jeszcze, hm, chroniczne zawroty głowy, lecz żeby nie było zbyt prosto, to wcale nie ściśle fizyczne - raczej zupełnie abstrakcyjne, nieuchwytne, siedzące tylko w psychice, niemniej wciąż całkiem fizycznie uprzykrzające mi każdy dzień i przekreślające świszczącym cięciem nadzieję na życie jeszcze normalnie, kiedykolwiek.
Nie mówiąc już, że chciałabym sama dobrze wiedzieć, jak to jest być od zawsze taką piękną, charyzmatyczną, silną, pasującą do wszystkiego, wpasowaną w ten świat doskonale, w ten swój własny, niezastąpiony sposób... który tak bardzo ukryty jest gdzieś przede mną, wchłonięty kompletnie w jakąś czerń przerażającą! Do kurwy nędzy, zawtóruję połamanemu Alexowi, któremu tak doskwierały sponiewierane po skoku z okna kości, jak mi doskwiera własne istnienie po zrzuceniu bezwolnie w ten padół przeklęty, materialny.
A pomalowałabym się tak z przemożną chęcią jakąś gustowną, ciemną szminką, nawet nie jakąś - tylko taką właśnie: gustowną i najwyższej jakości.
Gdyby efekt na mnie jeszcze zechciał być jakości równej, do czego rzecz jasna potrzeba aparycji i osobowości w lwiej części diametralnie innej, daj Boże... a może to już sama nie wiem, jak by w końcu było lepiej, może to tylko są próżne roszczenia i śmieszne wręcz pretensje? Już sama nie wiem!! Tyle po prostu brakuje, aby choć trochę było znośnie, nie mówię już, żeby całkiem dobrze! Mogę potem tylko zazdrościć każdej wydarzonej dziewczynie, każdej sprawniejszej ode mnie jednostce... Albo i nie, żeby resztką godności nie zniżać sie do tak podłych uczuć, nie. I tak co mi zawiść pomoże.
Ale tamta dziewczyna jest naprawdę piękna.
A ja zakochałam się w tej piosence. Więcej warte te niecałe cztery minuty niż całe miesiące nieudolnego upychania swoich wybujałych marzeń w formę zupełnie nienadającą się do tego.
I zapisałam sobie w zeszyciku ów przepis na banakao! Chociaż nazwałam w uproszczeniu chłodnikiem bananowo-kakaowym. I że zawsze to lepsze od lodów ze sklepu, ot!
Choć to nieprawda.
A jednak przede wszystkim poczułam się znowu tak lekko! Gdyby tylko nie ciągle to okropieństwo w głowie, ale pomijając już... Jakbym znów miała wolny umysł, mogła żyć na powrót muzyką, czuć się wewnętrznie choć trochę prawdziwiej, z tą nieskrępowaną nadzieją na coś tak po prostu właściwego. Jakże przy tym tym bardziej nieszczęsny mam za sobą widok, o zgrozo! Błogosławiona jednak moja przezorność i wstrzemięźliwość, a przeklęta tylko naiwność, głupota i desperacja, na ca całe tylko szczęście - nieproporcjonalnie mniejsze.
Ech, ten cały chaos i odpryski jego wściekłe, dzikie, nieogarnięte. Raz po raz zastygające... a jednak nie. Hyhym. Tak więc wolność i bezdroża, uziemienie jednakże - dalej, jak na złość! Ale kto by tam się złościł w tym cudnym świecie.
...lepszy jest już nikt niż ktokolwiek! Kiedy ten najlepszy, rzecz jasna, jest wciąż niedostępny.
Czy mam umrzeć więc w nadziei, że jednak możliwe jest spotkać tę jedyną, najwłaściwszą osobę, po prostu los jest okrutny albo najzwyczajniej ślepy?
Nie chodzi w ogóle o to, że śmiem się podle i nadmiernie sugerować wyglądem, skoro i te ważniejsze konstrukcje po prostu nie idą i z nim w parze.
Smutne to cholernie. Będzie więc całkiem inaczej, może nawet powinno mi być szkoda, a jakoś cały czas nie było, mimo tego głupiego pisania. Czemu zazwyczaj śmieszyło mnie ono tylko? Ach tak, bo przecież to wszystko tak naprawdę nie na serio.
Więc jeśli już szkoda, to jednak, tak, jednak z tych innych względów.
Tak sobie myślę, nawet szkoda, że nie mam w zasadzie komu tego wszystkiego opowiadać. Ale tak naprawdę opowiadać - rozmawiać po prostu o wszystkim, całkiem szczerze, z nagiego serca, jak tylko można.
Doprawdy, może wymagam zbyt wiele i oczekuję nie wiadomo czego, ale powierzchowna uprzejmość to jednak wciąż za mało. Nawet, jeśli ktoś ma dobre intencje, cóż z tego, jeśli to podstawowe porozumienie dusz jest zbyt luźne, nieścisłe?
Niemniej, tak źle przecie nie jest. Dalej marzy mi się taki Eddie, ale, brak słów przecież...
Przynajmniej już dałam sobie spokój z tymi dietami. A co. Nie przesadnie, ale chociaż już mi nie zależy, jeśli bym się komuś nie spodobała ze względu na swoją aparycję, to trudno. Brzydota i wypaczenie psychiczne mogą być całkiem bezinteresownie zrzuconym krzyżem na wątłe ramiona, ostoję we żywocie przecież. Równoważnikiem w tej całej próbie, niedorzecznym brnięciu ku ostatecznej niewiadomej. Jednego serca, tak mało mi trzeba, a jednak widzę, że żądam za wiele, panie Asnyku, tak, właśnie.
A wczoraj zjadłam u cioci kromkę białego chleba. Białego, o zgrozo! Z pysznym bigosem z młodej kapusty, wzięłam nawet dwie dokładki. I jeszcze przepyszny koktajl z jagód. Z mlekiem i mnóstwem cukru. Białego. A potem jeszcze garściami te małe śliweczki, kwaśne jak diabli... Ale już przynajmniej nie zjadłam tego kawałka ciasta drożdżowego ani lodów. Kolejna ciężka próba, ale co tam, byle mieć to już za sobą... do następnego razu, prawda?
O, losie. Przewrotna, podła kreaturo! Dlaczego ty mi to robisz?
Miałam przecież mieć darowany już ten weekend (bez niego jeszcze dziewięć i tak by zostało, uuuch...), jako że z bardzo ważną misją miałam przecież jechać ku wielkiemu miastu, lecz nie, jeszcze podlejsza kreatura na trzeci tydzień już ukradła auto, tak więc figę.
Dopiero w poniedziałek jedziemy, i trzeba będzie tak obrócić w jeden dzień jak z biegunką. Koszmar.
Nie, żeby marzyło mi się przesiadywanie i nocowanie przez te dni u tam znajomych, ale po prostu oddalić się jak najpokaźniej od tego, tego miejsca tutaj, zapadłego, to owszem. Tak.
A dzisiaj zeżarłam kolejny milion kalorii, a nawet nie mam siły już sobą wzgardzić, tak do tej pory upaja mnie jeszcze widmo tego przepysznego, niebiańskiego kawałka najczystszej sztuki, poetycznego arcydzieła, a skądinąd chorobotwórczej trucizny, zakwaszacza i horrendalnego rozpychacza dupska i wypychacza bebechów, czyli najdoskonalszego loda, jakiego kiedykolwiek dane mi było z dziecinnym zachwytem pochłonąć. Choć tylko wewnętrznym pewnie. I to wewnętrznym tak nienamacalnie, bo fizycznie, oczywiście, w żadnym razie. Niestety.
I co to właśnie jest za pech!! To okrutne prześladowanie przez ironię tragiczną, o której to wspomniałam już. Co z tego, ile razy już o tym myślałam, że nie jestem żadną klasyczną narkomanką, nie spalam się ani nie biorę w żyłę, ani nie schlewam, ani nie puszczam na prawo i lewo i w każdą możliwą dziurę, ani że stronię od kawy w ogóle i od mięsa, za to piję przecież te zdrowe, przegorzkie herbaty i w ogóle, nie wiem. Ani nie jestem jakąś sadystyczną psychopatką, zoofobem czy inną zwyrodniałą poczwarą bezkręgową bez namiastki nawet moralności i sumienia. A muszę i tak byś postrzelona z tylu innych stron!! Dlaczego? Dlaczego zniewolenie przez zmysł smaku właśnie i masochistyczne ranienie swojego fizjologicznego wnętrza musi być tym, co tak mnię pęta? Ach tak, pomijając jeszcze to socjopatologiczne, nerwowe i Bóg wie jakie jeszcze wykolejenie totalne. Litości!
A w tym wszystkim właśnie ów lód, i, ach przecież - pizza wcześniej, z owocami morza, a przed nią bułeczki drożdżowe z tłustą, maślaną przystawką o tym nieuchwytnie uzależniającym aromacie... Jednak starałam się już jeść powoli, ale zdawanie sobie sprawy, że oto większej rozkoszy już mi to nie będzie sprawiać, nie mogę przeboleć tej myśli, że kończy się to przeżycie tak szybko i pozostanę już tylko z samymi okropnymi konsekwencjami, na czele oczywiście z odrażającą aparycją swoją.
A już niedawno się ucieszyłam tym 63 kilo, czyli tyle, ile w pierwszej liceum, jeszcze przed tymi okropnymi, wstrętnymi dietami i całą resztą psychozy, która dopiero miała się na mnie zwalić! A nie mogę wyjść z tego cholerstwa, najlepiej byłoby, gdybym w ogóle ważyła 57 czy nawet 55 - minus sto dziesięć do własnego wzrostu, znaczy się. A nawet i jeszcze kilka kilo mniej, tyle, ile przez tydzień czy dwa zdarzyło mi się ważyć te dwa lata temu, ach, jak wtedy było pięknie.
Znaczy, jak teraz to wspominam. Wtedy nie było, skoro nie myślałam już o niczym innym, jak żeby zjeść w końcu coś normalnego, o takich lodach już nie wspominając. Z kolei nadrabiając potem już bez granicy, nic to nie pomogło, a doprowadziłam się do wyglądu starej maciory i tak mi zostało do tej pory, w każdym razie do końca wyjść z tego nie mogę.
Już pół roku prawie! A tu ciągle jakieś przerwy, ledwo tak idzie wytrzymać. Nie idzie. A jeszcze przecież tyle tych innych spraw dookoła. Jakby rzeczywiście to jedno opętanie nie wystarczyło.
Jakże zazdroszczę takiej Patrycji albo Róży, to jest Pulpecji i Pyzuni. Przezwiska mówią same za siebie, a jednak aż nie mogły się opędzić od adoratorów ze względu na niewyczerpany i ponętny urok osobisty. No właśnie, który trzeba mieć, bez tego nie można utyć ani grama, bo jest się bezkształtną kupą rozmiękłych ekstrementów, czego to klątwa tak wisielczo na mnie dybie, zagarnia duszącymi łapskami, miażdży jak klapnięcie orkowym dupskiem na rozpłaszczonej w orkowym namiocie skórze warga, orkowym toporem zresztą zdarta. Mój Bezimienny, ach, wciąż i wciąż...
A, a przecież jutro jeszcze imieniny dziadka i te wszystkie ciasta!! A mama kupiła chałkę, białe bułeczki, masło orzechowe... Może lepiej od razu się gdzieś zakopać ascetycznie i skonać, zamiast pogrążać się znowu? Gdyby to pogrążenie tylko nie nadawało temu życiu takiego piękna i, nomen omen, smaku...
No tak, przynajmniej od słuchania muzyki, samego, nie utyję...
I pierogów się nalepiłam, już czterokrotnie, z czego trzy razy sama zaczyniłam ciasto, a raz to w ogóle sama przeprowadziłam całą operację pierogową (z owocami leśnymi wtedy). Do tych jagód to bym jednak nie waliła tyle cukru, w końcu to biała śmierć.
Może chociaż biała lepsza od takiej czarnej. Śmierci. Wygaśnięcia jak pet zduszony podeszwą na zimnym chodniku.
A mój pies, infantylna kreatura, uciekł sobie tymczasem już dwa razy. Co prawda wrócił, ale wpadł teraz w trans wycia z byle powodu, zwłaszcza rano i godzinami chyba, skąpymi w przerwy. I tak wolę już to wycie od szarpiącego nerwy ujadania, w końcu to tylko takie łkanie za słodką wolnością, jak to wilki wyły także do księżyca.
Szyję również zostałam już skrojoną laserem i nawet (jej, kopnięte jakieś to zdanie) nie poderżnięto mi gardła, czego się w sumie obawiałam, choć też nie byłoby to pewnie takie niepożądane. Ale, co opowiadam, nie chciałabym przecież, żeby krew w ustach i swąd zasmażanej skóry to było ostatnie, co w skrajnym przerażeniu poczułabym tuż przed ostateczną dyskonekcją. Brrr, potworność. Skóra cierpnie... dzień świta, czysty poranek...
Yhm, no to: pierogi, wołek, operacja... Ach, tak, jeszcze coś śmiesznego, acz tragicznego zarazem. Nie mogę więc tego napisać bezpośrednio ani ująć w słowa nazbyt radykalne (ani radykalne w ogóle). O nie, żadnego rażącego definiowania uczuć i podpinania je z marszu pod wyzute schematy. Nic z tych rzeczy.
Po prostu życie to, jak jakieś nieznośne, kapryśne, okrutne, złośliwe i przewrotne pannisko wydziwia kolejnej niepozornej jednostce ludzkiej z taką oryginalnością, że zemdlić aż może z tej obmierzłości i nieskończoności przepastnej beznadziei. Tak właśnie! Tak właśnie.
Chciałabym, żeby na przykład zamiast ze stoickim spokojem chrupać sobie ogórki, a potem czekać dwie godziny żeby wysączyć powoli herbatę gorzką jak gęsie gówno, móc sobie tak na przykład, i to przykład całkiem niewinny, zjeść z najwyższą rozkoszą kawał świeżej chałki rozkrojonej na kromeczki, każda z apetyczną warstwą świeżego masełka tudzież gęstego miodu. I do tego kubeczek ciepłego, pachnącego mleka... I żeby skutek tego był dla ciała równie dobry, co tamta cierpka asceza. Bo że na duszę to tak działa, niestety nie wystarczy. Potem dusza owa cierpi, widząc w lustrze wywalony bebech i nogi gorsze niż u starej baby, tylko żylaków jeszcze brakuje do tej wyboistej arii żenady z aktu komiczności sztuki bezwolnej autodestrukcji, o, że o najwyższej ich części nawet nie wspomnę przez miłosierdzie dla swojego rzężącego już poczucia estetyki i samozadowolenia. Gdzież one się ulotniły, poleciały sobie w ostatnim spazmie desperacji na Kostarykę, jak Frank z Bianką?
Ach, jak to było, gdy Frank opisywał kiedyś to spotkanie z Jezusem: Był ciepły jak uda przepracowanej prostytutki. No, milsze to musiało być na pewno niż zapadanie się jak pod ogromnym ciśnieniem w wąską rurę nicości i pustostanu. Do czego to bym porównała? Hm, może to już samo w sobie byłoby tym akuratnym porównaniem właśnie. Och.
Albo takie ciasto drożdżowe z truskawkami, jeszcze ciepłe, co się kruszyło nad książką jak czytałam na parapecie, i co chwila strzepywałam okruchy i wgryzałam się przeszczęśliwa znowu, o, albo w ogóle to ciasto oreo ciocinej roboty... O nie już, doprawdy! I tak nic tylko słodkie i słodkie. Hormony czy jaka gangrena? A może szatan? To już mniej go może w takim słoiku miodu czy kubeczku po kwaśnym jogurcie, albo talerzu z rzadką zupą czy też miseczce rozmiękłych kalafiorów... Już rzeczywiście wolę tę kaszę gryczaną z bananami i obłoczkiem cynamonu.
A zawsze to to musi się wzbić powietrze i zbryzgać wymownie co popadnie!
A co mi tam. Czy ślepego porazi jasność słów? Nie, oczywiście. I to metafora, a wysłowię się chociażby z tego - tutaj - z czego właśnie poza tym już obrębem nie mogę. Hm, zresztą nawet nie o to chodzi. Nie, nie o to chodzi!! Więc bez kręcenia! Claire, proszę notować: Powiedziałabym jej, że jest bardzo ładna, bo jest. Lecz co mi po tej wyczuwalnej bliskości duszy? W kreaturze, której wycięto mnie z brzucha, niepodobna wzbudzić jakieś ludzkie uczucia. Ona najbardziej obrzydza mi całe życie i demotywuje, uziemiając i zatruwając wszystko. Prawie jak potwór, z którego plemnika miałam nieszczęście się wykształcić, lecz na to również nie miałam żadnego wpływu, więc jebać. A jemu powiedziałabym, że jest nudziarzem, tylko jedno mu w głowie i nic z tego. Wewnętrznie zaś powinnam się jeszcze bardziej opamiętać, poszukać kontaktu z Bogiem i prosić o wybaczenie; i wierzyć. W niebie zaś, do którego chciałabym trafić, upatruję - W KOŃCU i OSTATECZNIE - życia idealnego. Może więc po prostu znoszeniem tych kuriozów mam sobie na to zasłużyć? Chociaż to takie niewdzięczne... A Claire i tak nie notuje, ależ racja. Hmm, a jutro u babci nalepię się pierogów.
Tak, wiem, tyle przecież za ten czas mogłam napisać, chociażby jak się potwornie czułam ostatnio, tak, znowu piszczel śmierci dławiąca mnie pod same gardło, znowu coś strasznego się dzieje i w ogóle coraz gorzej - nie tylko ze mną, ale przede wszystkim bo przecież ja to tak odbieram, albo że wczoraj jeden z najcudowniejszych filmów obejrzałam, czyli Me Before You, albo znowu że już chyba umieram tak się wstrętnie czuję, ale nie, ale w ogóle nie, muszę w tym momencie wyżalić się z czego innego, jakkolwiek gdzieś zaplecze mojej świadomości zanosi się na to ponuro pobłażliwym chichotem nad moją małostkowością, chociaż właśnie nie, biorąc pod uwagę jakie to ogromnie ważne dla mnie: zresztą, co ja plotę, po prostu za cztery dni, w środę na tym całym openerze w Gdyni występują Tame Impala, tak, tak blisko a mnie to ominie!! Nie mogę, po prostu nie mogę sobie nie wyobrażać, co by było jakbym tak była w pełni normalna, i zdrowa i obrotna, żebym mogła normalnie pojechać na ich koncert i zobaczyć na żywo, i żebym tak normalnie i w pełni mogła to przeżyć, tak jak potrafię to w samym sercu i sama, bo przecież normalnie to ludzie nawet tak wolą jak koncert i w ogóle, a ja to bym się tylko bała, że dostanę totalnie zawału i histerii i w ogóle zeszłabym tam na miejscu, gdybym w ogóle zdała sobie sprawę, że tak, oto właśnie jest Kevin i TAK!! - oto przeżyję to wszystko właśnie na żywo, i to w ogóle się dzieje na prawdę, a ja mam prawo być z tego powodu po prostu bezgranicznie wdzięczna i szczęśliwa, bo przecież to by było całkiem normalne, prawda?? Już nie mówiąc, jakby tak Pearl Jam... Boże, jak gorąco, gorączkowo okropnie, a jednocześnie, słabo - przecież ja nigdy tam nie będę
Być może napiszę tu teraz parę głupot, a może będą to właśnie rzeczy najzupełniej poważne, aż tak, że właśnie niewygodnie byłoby je pisać nawet na czymś tak postrzelonym jak ten nieśmieszny "blog" (hahahaha, haha).
Niemniej napchałam się dzisiaj tak straszliwie, ale to tak potwornie, że wyszło to już hen za granice przesady. I cóż poradzić!!! Hormony, psychoza, słaba wola, bulimia, jakie usprawiedliwienia mam wynajdywać? Niedoczekanie. Poza tym przedwczoraj zaliczyłam tak czarną glebę, że aż brak mi słów. Ciśnie mi się na myśl ten pretensjonalny banał, choć tak w głębi jego znaczenia to on chyba banałem wcale nie jest, bo jest dokładny akurat: zajrzeć śmierci w oczy. Nie tak dokładnie, szczególnie, że to właśnie w głowie i przed oczami mi się kręciło, jakbym to zbliżała się już do nieodwracalnej fazy zgonu, jakby raczej kościsty kulas żniwiarza wymierzył mi kopa prosto w łeb, aż zatoczyłam się nad tę przepaść, otchłań śmiertelną, zza której już bym nie wróciła. Co za koszmarne przeżycie, a najlepsze jest to, że teraz piszę o tym, jak gdyby nigdy nic, a gdzie ten należyty tragizm? Przecież wówczas czułam się już tak okropnie, że wyrazić się tego nie da w żaden sposób, jakby żadne słowo pisane przeze mnie tutaj nie miało z tym nic wspólnego.
W takich chwilach nawet myśl o modlitwie, czy przypomnienie sobie Eddiego, jego głosu, czy w ogóle dodawanie sobie nadziei i uspokajanie się, po prostu nic nie daje. Chociaż teraz zarzekam się, że powinno mi to przecież pomagać, jednak znowu wyszło, że nie i po prostu mnie to przeraża...
W praktyce wyglądało to tak, że po prostu zbiegłam na łeb na szyję po schodach i walnęłam się w drgawkach (tak to czułam) na kanapę, na szczęście była Aga ale i tak zaczęłam panikować, gadałam oczywiście że pewnie zaraz umrę, ale dokładnie to nawet nie pamiętam (jakbym stała tam koło siebie, to najchętniej dałabym sobie po pysku albo w ogóle wyszła zażenowana, ale co tam). Niestety ona poleciała po matkę (chyba sama nawet o to prosiłam, tym gorzej), i nawet szkoda gadać o tym epizodzie, bo ona oczywiście nie wniosła nic poza chaotycznym i zniecierpliwionym gderaniem, pokrzykiwaniem i stękaniem, po czym i tak poszła sobie na kawę do sąsiadów, stwierdziwszy, że jakby co, to wzywajmy sobie pogotowie, ale jeśli to wydurnianie się, to ona za fałszywy alarm płacić nie będzie czy coś takiego... Nie no, właśnie dlatego miałam nawet nie pisać, bo tylko mnie osłabia coś takiego, dobrze, że jednak na tyle wtedy nie kontaktowałam, żeby dać się krwi zalać przez tę jej orkoskórność... Co ja gadam, to już nawet orkowie byli wrażliwsi i taktowniejsi, choć to przecież cechy tak im odległe...
Przynajmniej Aga potrafiła w ciszy posiedzieć i potrzymać mnie za rękę, też ją w sumie ściskałam jak opętana, ale doprawdy nie życzę nikomu zapędzenia ni stąd ni z owąd, tak beznadziejnie, w kozi róg... No i właśnie - niby jednak już trochę zdążyło minąć (nawet się wzięłam za rachunek sumienia, różaniec i heja, na klęczki, aż mi się dało w kolana, ale naprawdę już zmysły mi odjęło ze strachu, nie polecam, racjonalnie też tego nie potrafię usprawiedliwić, pasuję), a to z kolei jak się dzisiaj od rana nie dossałam do lodów z syropem i czekoladek z bombonierki, to niestety wypaczoną swą naturą już się potoczyło lawinowo.
Doliczyłam się nawet, że po jednym tym dniu przytyję aż dwa kilo. Czyli tyle, ile to w miesiąc powolutku się zrzuca... Matko bolesna!! Ale miałam nie bluźnić, w ogóle powinnam zażyć jakiejś regularnej spowiedzi, ale do kościoła się przecież nie ruszę , jak i już od dawna, chociaż postanowiłam już sobie dogłębnie raz, na amen, że tak, wierzę, po prostu miatały mną ciągle perturbacje słabości, opieszałości i małostkowego zwątpienia, ale koniec z tym, bo nie chcę być krnąbrna, zła i iść do piekła. Rzecz jasna zajadli ateusze i cała pokaźna reszta, zawsze by się ktoś znalazł, kto i tak swoje wie najlepiej, ale i zawsze przy swoim będzie obstawać strona przeciwna, do której już pokornie się w końcu przyłączyłam, bo naprawdę mam dosyć, stojąc tak pośrodku to można szału dostać. I nawet już psy niech liżą tę całą filozofię i inne, ile nie wiem tyle dalej nie wiem, ale skoro nigdy mam się nie dowiedzieć, to najwyżej pójdę w dym za większością ludzi, w tym tymi całkiem najporządniejszymi, w tę rzekomą obiecującość.
Przyznaję, że i tak mnie to nie przekonuje, ale może tak ma być - przecież i tak żadną nadprzyrodzoną lelwirą nie jestem. Uhm, no i mniejsza z tym, co ja plotę. Obsesyjnie wręcz chciałabym mieć jasność tu i teraz, czując, że oto waży się na szali wszystko, co najważniejsze dla mnie w całym wszechświecie - a przecież, głupia! - nikt tego nigdy przecież nie doświadczył, więc czegóż ja żądam? Tym samym więc trudno już mierzyć jakoś dalej...
A ja jestem taka, właśnie, nieprzyziemnie przyziemna i teraz muszę do kolejnego pomieszania zmysłów pilnować sobie postu, żeby odpokutować to szatańskie rozpustnictwo.
Tak mnie coś wzięło, żeby pójść o piątej rano za pole, tam w kierunku lasu, jak jeszcze była rosa, solaryzacja dopiero poczynała tężeć na nieboskłonie, a w powietrzu było tak rześko, że, nawdychawszy się tego nazbyt dogłębnie, rozkręciła mi się drapiąca zębatka w gardle i nieco spuchły zatoki. W dodatku chyba jakiegoś dzika słyszałam (albo to były te wiatraki w oddali, w każdym razie zdjęła mnie wówczas trwoga), buty zbrukałam sobie lepkim runem polnym i wilgotną ziemią, a na koniec psy sąsiadów wszczęły larum, jak wracałam bokiem drogi do domu (swoją drogą, tak jakoś wszystko zarosło i zmieniło się, porównawszy to do wspomnień, gdy o wiele częściej tam się łaziło, jak daleko tylko sięgnę pamięcią).
Rzecz jasna, nie było to dzisiaj, a parę dni temu jakoś. Tak sobie siedziałam najpierw po nocy przy laptopie, wyjątkowo niesenna była ta noc, nawet oczy mnie nie piekły, po prostu wyzucie energetyczne z dnia odbiło się nagle głębokim wdechem w nocy. No i położyłam się tak po drugiej tylko z przyzwoitości, bo jednak delikatnie niewygodną była mi myśl, że oto nie prześpię całej nocy, a zaraz już będzie widno. Toteż powierciłam się przez jakieś dwie godziny na swoim posłaniu, a jak tylko się dostatecznie rozświtało, to zebrałam się po prostu, wzięłam kluczyk od domu i telefon do kieszeni i jak gdyby nigdy nic opuściłam sobie dom na jakieś pół godziny.
Tak się zastanawiałam, czy nie obudziłby mnie zgrzyt zamka w drzwiach, zwłaszcza podwójny, i zwłaszcza, gdyby jeszcze rozległ się on dość niedaleko. Pewnie tak, chociaż i tak robiłam to bardzo powoli i z namaszczeniem, domykając same drzwi niemal bezgłośnie. Tymczasem matka, która spała tuż obok w pokoju, i to bez odgrodzenia dodatkową połacią drzwiową, chrapała na całe gardło jak jakiś rozrusznik pneumatyczny. Dla mnie to tylko kolejne obrzydlistwo, stanowiące kolejną drzazgę w tym krzyżu dźwigania na sobie przeżyć wszelako nieznośnych i demotywujących, dla niej jednak przynajmniej taki zagłuszacz do, chociażby, szczękania drzwi o samym świcie.
A potem zrobiłam naleśniki, i sama zrobiłam wyjątek, których niestety ostatnio już poczyniłam nawet za dużo, ale staram się z tym hamować, tak, bardzo a bardzo; przesadziłam więc z nimi, bo aż mnie zemdliło z opchania i przesłodzenia. Ale za to przez resztę dnia już dałam sobie spokój, więc nie wyszło najgorzej!
Oprócz tego mam nową, choć oczywiście nie nówkę - i dlatego właśnie najlepszą, sukienkę letnią amarantową w białe groszki, białe szorciki, które w końcu włażą mi na tyłek i dwie bluzki ameby - czerwono-czarną w kwiatopanterkę i pastelową w pasy. I nawet sama dałam radę dwie godziny ryć w szmatkach, tak!!! I przejść się tak po sklepie, właśnie, normalnie, choć jeszcze krótko i jak na szarpniętej smyczy, ale co tam.
A dzisiaj zdrapałam sobie cerę tym szczypiącym peelingiem, ajć cholera, bo za mocno go pewnie wtarłam i jeszcze spłukałam gorącą wodą. Ale nigdzie mnie nie poburaczyło, tylko na twarzy, siarczyście że ach - ale potem wklepałam jakiś dziki tonik i przeszło.
Z czekolady wedlowskiej. Dużo tej czekolady, bo nawet osobnych płatków się nawpieprzałam. A kawał torta opasły, z mnóstwem kremu o smaku truskawkowym i waniliowych danonków, z nasączanym biszkoptem i całymi kawałami truskawek. Do połowy była to niewymowna rozkosz, ale po opchnięciu całego z oporem podmdliło mnie już nieźle, mimo to zjadłam jeszcze cały kwadraciak jabłecznika i też był wyśmienity, chociaż przesiąkł nieco smrodem wnętrza lodówki (do której sama go schowałam dzień wcześniej, niepomyślna). Jeszcze kilka czekoladek z bombonierki, a ściśle to pistacjowa i z adwokatem, ale nie czułam już nawet tego nadzienia, zeżarłam pewnie za szybko, jak zwierzę. Pewnie powinnam pogardzać już sobą w tym momencie bezgranicznie, wyrzucając sobie niweczenie usilnie pilnowanej (od dokładnie czterech miesięcy już!) diety, gdybym i tak nie była przygwożdżona dostatecznie paskudnymi przeżyciami. Paskudniejszymi nawet od tego piekła, które zgotowałam na wieczór swojemu nieszczęsnemu żołądkowi, aż wciąż rzęzi biedactwo "dość, opamiętaj się, ty słaba idiotko", a ja musiałam jeszcze nawpychać się więcej czekolady plus bułki kolejno z dżemem różanym, jagodowym, malinowym i miodem rzepakowym, na z trudem wyskrobanej warstewce masła, i to popite mlekiem. Nie liczyłam już nawet, brzuch mnie teraz boli okropnie, ale wyszło pewnie z pięć tysięcy albo i gorzej, co ciężko będzie odrobić w kilka następnych dni, czy nawet w tydzień.
Zresztą, i po co ja to piszę? Czy nie jest najgorsze to, że ja w jakiś sposób po prostu lubię ten masochizm, męczyć się tak i czuć ten ból, jakkolwiek nieznośny? A w żaden sposób nie potrafiłabym tego wytłumaczyć. Tak, jak zawsze lubiłam rozdrapywać wszystkie syfy i wszelkie niereguralności dermatologiczne, mimo bólu, nawet tego szczypiącego i doprowadzającego do łez, i mając pełną świadomość, że to niezdrowe i będzie potem szpetnie wyglądać, takie zaczerwienione, spuchnięte i rozmemłane. A mimo to dalej tak robię! Nawet dzisiaj, co robiłam, gdy musiałam przez godzinę stać na tym przeklętym korytarzu w poczekalni? Tak, wystarczy tylko, że miałam gołe ramiona...
Cóż więc z tego, że nie palę, nie piję ani nie ćpię (-am?), skoro opętana jestem przez to sadystyczne obżarstwo? Nic z tego dobrego nie wynika, tylko krzywdzę przede wszystkim siebie.
Tak, i mogę przemawiać sobie do rozsądku, i przemawiać jak najracjonalniej, a mimo to i tak nie potrafię się przekonać, zepchnąć z tej pochyłej drogi grzechu - tak, jakbym próbowała sama siebie unieść ręką w powietrze... Po prostu się nie da. Nie i nie, do kurwy nędzy!
Ale nie będę przeklinać. Wczoraj nawet odmówiłam cały różaniec, naprzemian gapiąc się ze wzruszeniem (ale poważnie szczerym) w niebo i chyląc pokornie głowę, aż w pewnym momencie zachciało mi się płakać nad tym, jak dalece już jestem przeklętna i nieczysta, aż nawet z trudem przyszło mi dokończenie tej modlitwy, jak brnięcie w wielkim grzęzawisku, i chociaż dałam radę, to miałam wrażenie, że tylko obrażam Opatrzność wywłokami ze swojej brudnej gęby. Jakie to przerażające, jakby nie było już ratunku, naprawdę, tak trudno jest mi weń uwierzyć...
Prawdę mówiąc, to najchętniej zjadłabym sobie jeszcze tosty zlepione gęsto serem i keczupem, i może z szynką jeszcze, ale sera nie ma, a że mało mi brakuje już do porzygania się, to po prostu siedzę teraz i odprawiam wirtuozyjną koncelebrację palczastą na klawiaturze swojej zajechanej laptopiny, I to w celu jakim - wyżalania się nie wiadomo komu, jakby kogokolwiek to obchodziło. Dość już boleśnie strawiłam tę świadomość, że nikogo w rzeczywistości to nie interesuje, a z drugiej strony nikogo z kart książek czy ekranu nie spotkam przecież w tym wymiarze.
Wiem, dlaczego zawsze tak wysoce utożsamiałam się z Junkhead i doskonale rozumiałam tę piosenkę, mimo, że w życiu nie dane mi się było przejarać żadnym świństwem, ani upić, ani nawet splamić się inną cielesną rozwiązłością czy zbrodnią wręcz. Skoro w moim beznadziejnym przypadku to jedzenie robi mi z głowy ów śmietnik... No i what's my drug of choice?
Ależ nie powinnam już podciągać takiego splugawienia pod sferę najwyższą - pod absolutne piękno wymiaru, którym jest dla mnie Sztuka. Bez względu na analogie, jak mogłabym profanować coś, z czego w ostateczności mogę czerpać jeszcze zabwienną dozę uduchowienia, nawet, jeśli tak jak w tym przypadku jest to czerń głęboka, przechodząca już nawet poza zwyczajne katharsis...
Ale jutro, słowo, nie będzie tych bułek na słodko, z mlekiem, na śniadanie, o nie, nic z tych rzeczy, nie, nie, zostawić, i tak już dzisiaj ległam po całości. Najlepiej będzie iść jutro na jakiś spacer, najlepiej bardzo długi i wyczerpujący, potem ćwiczeń zrobić wiele więcej i ciężej, a z jedzenia to tylko te zbożówki, nabiał i roślinności pokupywane, no i pić dużo zamiast tego. Czyli tak, jak już od pewnego czasu. Gdyby tylko samozaparcie było takie, jak to z początku! Tymaczasem... skąd ja mam je w ogóle czerpać?
Przeczuwam znowu coś najgorszego, jak dreszcz z tyłu pleców, którego nie widać, ale aż nazbyt dobrze czuć... czego tak bardzo przecież chciałabym uniknąć, o nieba!
I po co tu było tak odstawiać, wypisywać takie cudaczne rzeczy? Czuję się teraz taka mała, nieznacząca, a przede wszystkim jak jedna, absolutna pomyłka. Okropne, okropne przeświadczenie.
Przyjechali dzisiaj, jak co roku o tej porze, Niemcy do naszej parafii; to powiązanie historyczne i tak dalej. No i do nas z rana zapowiedział się ów niemiecki wujek z jakimiś dwoma frojndami, i przyjechali na śniadanie, ale oczywiście musiało być wcześniej z kawał ponad godziny gorączkowych przygotowań, a wręcz nerwów i zesrania strasznego, przynajmniej ja to tak odebrałam. A jeszcze w momencie, jak przyjechali, to mama jako wizytówkę swojego nieokrzesania musiała oczywiście siedzieć wtedy pod prysznicem, i same z siostrą musiałyśmy coś gadać. Ojciec niestety jest w niedzielę i niby też ich coś tam przyjmował, ale i tak wyszło niesmacznie. Szczególnie ja przechorowałam tę interakcję, jakby mało jeszcze mi się udzieliło tego stresu! Aż stwierdziłam, że zapomniałam cały niemiecki, nie rozumiałam już w ogóle nic, co dopiero powiedzieć coś sama, tylko jakieś "gut", "gut" i "ja". Już Aga ogarnęła wiele więcej, i pokroiła też i ułożyła wszystko lepiej, a ja ledwo kontaktowałam, co się dzieje. Chociaż starałam się! Czy ja się cały czas nie staram wręcz usilnie? Tylko wciąż nieudolnie, przez ten miażdżący mój feleryzm! Przynajmniej trochę siostry spokoju mi się udzieliło, bo według mnie wszystko źle było pokrojone i nieestetycznie ułożone na talerzach, ogólnie taki przypał, żeby nie skojarzył im się od razu z jakąś stereotypową polaczkowatością. Tak, na pewno przesadziłam trochę, ale naprawdę wszystkiego tego po prostu nie mogłam znieść i zamartwiałam się za wszystkich, skoro każdy inny nie miał takich trosk - wszystkie one musiały przejść na mnie. Doprawdy, jak ja tego nie znoszę!
W związku z nowym zapoznaniem nie poczułam zupełnie nic. Jakby nic się nie wydarzyło. Tylko ta własna sztuczność mnie uwierała.
A w spokoju już skupiłam się na dalszym czytaniu Zimistrza, i dobrze, że do niego wróciłam, bo chociaż teraz doceniam go wiele bardziej. Szczególnie spodobała mi się ta scena śmierci, takiego oswojonego umierania, po prostu piękne to jak dla mnie i nawet ciepłe, swego rodzaju.
Od jutra przynajmniej znowu będzie wolniej w domu, z tym że mama wyjeżdża na wycieczkę klasową ze smarkami, do Warszawy i wraca w środę, więc będę sama z siostrą przez trzy dni. A w czwartek Boże Ciało, więc i tak sklepy zamknięte. Nie wiem, co to ma do rzeczy. Jeszcze, swoją drogą, ta kochana postać Sheili poddała mi taki pomysł, że skoro nie mogę nawet za bardzo iść, albo iść mogę, ale nie wytrwać na takiej mszy na przykład, to chociaż mogę sama próbować zakosztować jej namiastki, chociażby słuchając. Bo skoro ona ledwo do sklepu się przenosiła przez taki wizjer! I zgadzam się, że nade wszystko widok z lotu ptaka na takie położenie jest po prostu opłakanie żałosny.
Wczoraj brakowało mi już humoru w ogóle. To był jeden z tych dni, kiedy becząc w aucie nie miałam po prostu dokąd pójść, więc tylko zasłaniałam sobie spuchnięte ryło jak najdyskretniej, ale i skrzętnie, byle tylko nikt nie pomyślał sobie przelotem.. no właśnie, czego? W tym miejscu jarzy mi się gdzieś tam wybity na płyciznę świadomości tytuł albumu jednego z zespołów, których notabene i tak nie osłuchałam jeszcze do upadłego, ani nawet z nieco mniejszym rozmiłowaniem, i nie wiem, czy to jeszcze nastąpi; jedynie tam śladowo, w każdym razie, oto właśnie, co pasowałoby mi za te wszystkie nieporadne wyjaśnienia: Cokolwiek ludzie o mnie mówią, jest dokładnie na odwrót.
W wolnym tłumaczeniu, oczywiście, bo nie jestem przecież patentowaną anglistką-tłumaczką. Jeszcze, albo po prostu w ogóle.
Skończyła się ta edycja Twarzy. Cóż począć? Ostatnim razem odbiła mi szajba na miękko. Wielopłaszczyznowa załamka, zrujnowanie sobie w niemym roztargnieniu nadszarpniętego kawału życia.
Nie, żeby była to wina nieszczęsnego programu, który skądinąd darzę naprawdę szlachetnymi uczuciami i pośredniczył mi on częstokroć w przeżywaniu pięknych uniesień, nawet, jeśli tak biernie...
Ach, no i te całe wizyty... terapeutyczne. Doprawdy, gdyby samo pierdolamento i plecienie farmazonów, z całym szacunkiem do ramowo przekształconych w tym kierunku speców, mogło mi tak cudownie i naiwnie pomóc, to pewnie dawno bym najzwyczajniej w świecie się do tego zastosowała, bez niczyjej "pomocy". A tak to wychodzi kulejący monoteatr przymusu jednej nierozczytywalnej aktorki. No i jakże to brzmi! Pretensjonalnie. Zdarzało mi się już nadużywać tego słowa, w myślach też, może nawet szczególnie, ale tak właśnie jest.
Sprawdziłam też w afekcie długość tego szalu, jego zawiązywalność, ustępliwość klamki i ostatecznie i tak wyszło zasmarkane nic. Skoro znowu wklepuję tu jakieś nużące pokręctwa odstręczające swoją piekącą zawiłością. Bramka! Chusteczka. Smark.
Psst, ech, a ja wybrzydzałam Gothikiem dwójką, pffheheh! A i tak już przeszłam go trzeci raz!
Ostatnio drogą klasztorną.
E, ile tu mogłam za ten czas napisać, a tylekroć zaniechałam. Przeniosłam się jednakowoż tu, i chyba mi to wychodzi na lepiej, póki co.
Zauważyłam też, że irytująco wszędzie wkręcam te ozdobniki i podkręcam nimi jak jakąś zbyt sparzoną lokówką, jakoś jednak mnie to bawi może w niespełna przejrzysty sposób.
Dopadło mnie jakieś zjaszczurzenie, jakieś jaszczuro-sczłeczenie, zbyt głęboko już widocznie ten gotik mi wsiąknął w żyły (jeszcze doszło, że Milten zaczął mnie pociągać tak jak Bezimienny, nawet ulepiłam sobie jego figurkę z plasteliny, serio lepiłam ją dwie i pół godziny, tak chyba mam już dałna), no bo ci jaszczuroludzie... nawet mi skóra złazi, szczególnie tak teraz po szorowaniu się peelingem żurawinowym (wyduszona resztka, ech - jak żyć?).
W ogóle to peeling już mogłam napisać, a dawn to nie... No i co ja piszę, przecież down, Dawn to była w Pokemonach, jak jeszcze z Elisią oglądałam.
Uuuch, i ale się już zakręciłam, hihih, heheh, ups!
Będę tak pewnie żyła dalej. Jałowo, i śmierć moja jałową będzie.
Bez żadnego mężczyzny, bratniej duszy w ogóle ani spełnienia. Już nie wiem, co ważniejsze. Pewnie spełnienie.
Niepotrzebnie może tak się we mnie żółć zakotłowała na tym całym występie w Twarzy. No wiadomo, że to mija się z celem, normalnie jeszcze zniosłabym te idiotyczne komentarze matki, że o, ten obdartus, no do niej to taka muzyka nie trafia, no, i on tak przecież tę gitarę rozwalał, ech, no co to w ogóle jest. I jeszcze ta jej szpetna mina.
Boże, jakoś mi świadkiem, jak zdusiłam się wtedy w sobie ze wszelką szczerą reakcją, jak zwykle zresztą. Tylko jak już zaczęłam gadać, że program, chociaż fajny to nie powinien jednak wykraczać za te kontrowersyjne granice, nawet jeśli osobę Kurta tragicznie wciągnięto już do mainstreamu, bo przecież większość najzwyczajniej w świecie nie rozumie, jaki to jest błąd.
Czytałam sobie przypadkiem w lokalnym szmatławcu o jakimś dziewiętnastolatku, który to się właśnie powiesił. I też pomyślałam sobie z bólem ogromnym, po co oni w ogóle robią taki artykuł, jakkolwiek by przecież nie próbowali tego naświetlić, to nie może wyjść nic innego jak żenujące nieporozumienie. Popatrzałam tylko na zdjęcie tego chłopaka i aż niemoc mnie ogarnęła, jakiś surrealizm, zagubienie potworne, jakby z patrzeniem cała osobna historia przechodziła na mnie.
Podobnie patrzałam na ten występ i aż mnie to bolało, po prostu ściskało wszystko, że po prostu, do jasnej cholery, po co, skoro to mija się z celem!
Powiedziałam, że to tak na odwrót, jakby chcieli Łazukę wystawiać na Woodstoku. Swoją drogą to głupie, ale tak powiedziałam, no chodziło mi przecież o coś takiego, czego nawet wytłumaczyć nie potrafię i zresztą, to i tak na nic!
Jak tym bardziej pomyślę, w jakiej to jaskini ja muszę tkwić z tym wszystkim, jak w tym wielkim kotle, w którym miesza się mną jak tą opiłką kakaową w gulaszu, czy czymś równie niepasującym.
W jakim celu ja w ogóle zdaję sobie do granic możliwości sprawę, jak bardzo to jest beznadziejne?
I że wytłumaczyć przecież i tak się nie da, wyrazić tego wszystkiego, choćbym i ze skóry wylazła albo nie wiem co, albo ktoś po prostu oddycha tą samą mentalnością, albo pozostanie mi na amen jak ta kość po mięsie w gorącej czekoladzie...
Gdyby jeszcze nie ten przypał nad przypały, który się od razu zrobił, oczywiście ze względu na matkę, bo kto inny tak skrajnie szufladkuje i brak w ogóle komentarza na jego niereformowalność, szczytującą w najlepszym razie wymuszoną wszechwiedzą na pokaz i łaskawym tolerowaniu nierozumianej w najmniejszym stopniu odmienności. Czy jak to już nazwać, Boże, pomocy... Tym bardziej, że przecież to od zawsze to samo!
Jasne, najłatwiej, to że ja już od samego początku powinnam się tym nie przejmować, mając w duchu i tak swoje przekonania, ale, właśnie, gdybym tak chocież mogła się podeprzeć nimi!
Zrobiłam nawet podejście do tej Nocy Kruka, ale jakoś jednak szybko mi się odechciało i dam sobie w końcu spokój z tymi gothicami, na czas jakiś przynajmniej, albo już w ogóle ale raczej nie wiem.
Coś zdaje mi się, że po tych kratkowanych dwóch czy tam trzech, niespełna, miesiącach to urwały nam się te rozmowy na amen... Tak naturalną siłą rzeczy zupełnie. A ja, proszę, przede wszystkim tak wewnętrznie czuję ulgę, i że nie muszę wlec już tego dalej i brnąć w tym, jakkolwiek pozornie a płytko miłe by to nie było w trakcie. Jak w swym żałosnym przypływie taka śmieszna desperacja uderzy do głowy jak wytęskniona działeczka przegłodzonemu ćpunowi, to nie dziwne nawet, że chwyta się pierwszej lepszej okazji, skrzętnie mocując sobie łuski na oczach, nieprzebijające większości wad obiektu przeciwnego, tych rażących włącznie.
Nie twierdzę, żeby tamten takie rażące posiadał, ale na pewno mierżące na tyle, żebym przy zdrowych zmysłach już z początku, wewnętrznie sobie grzecznie podziękowała.
Ale to tak jak smarowanie podgrzewanej w mikrofalówce kromki chleba jakimś zakrzepłym miodem, jak się jest za biednym na ciasto. No takim czymś swojego chorego łakomstwa nie nakarmisz.
Tak więc z trzech opcji ideału, byle czego i niczego, mając tę najlepszą zablokowaną na miedziane spusty nieustępliwe, jednak wybieram nic.
Myśleć najwyżej mogę, że tak, nudzi mi się teraz, o jejku dalej nie mam nikogo, taka samiutka, i jak mi smutno, a żeby tak chociaż porozmawiać z kimś miło i zrozumieć się w mig, zakochać najlepiej na zabój tudzież poprzytulać, to jak to w ogóle brzmi! Jak to wygląda nawet, na ekranie takim, już lepiej aby w tym miejscu pojawiły się martwe piksele.
Także ten temat uważam za, z zamiecionym pod łóżko dramatyzmem, zamknięty.
Co jeszcze, to dla tej babki totalnie już nie chce mi się robić tych nużących jak przetłuszczona zalewajka spisek i rozpisek, wciskania wszystkiego w te i nazad w odpowiednie szyny, bo zbyt ciasne i ileż się człowiek z tym namacha, a jak go to tylko coraz bardziej uwiera, no szału już można dostać, naprawdę już z piskiem schodzi ze mnie to samozaparcie.
W końcu wymyślam już na tych kartkach jakieś bzdury, bo z całym poszanowaniem dla tej pani, to jakbym pisała prawdę co do joty, to tylko by się czepiała, a sytuacji mojej by to nie ruszyło w stronę pożądanej klarowności w żaden sposób, przecież, aż, Boże...
Jakie okropne, obłudne ze mnie stworzenie, przegniłe i karygodnie leniwe, trzepać tylko taki nieużytek albo w ogóle wilkom na pożarcie.
Jak tego Olava, co go wilki zjadły, jak Bezi tak powiedział to się śmiałam wtedy jak, ach...
I paznokcie tym razem polakierowałam sobie na róż, a ów powlekłam perłową poświatą, i wyszło takie przesłodkie Barbie, choć średnio to pasuje do kolorytu mojej urody, lecz kto każe koniec końców przyrównywać zaraz dłonie do mordy, w końcu to ile wyżej?
Wyobrażałam też się na tym stażu w sekretariacie, jakby to było tak - no stażystka w wiejskiej podstawówce... Aż przypomniałam sobie zaraz Sekretarkę, znikomo trafne skojarzenie i jeszcze mniejsze prawdopodobieństwo, ale chociaż liźnięte te realia... No i praca jakaś, ale żeby chociaż mi nie odbiło przy byle okazji. Żeby mi tak nie odbijało w ogóle, to wtedy, czemu nie. Przynajmniej praca jakaś, i grosz chociaż najnędzniejszy, choć gdne by to było walnięcia się z przemazaną gąbką obojętności miną na środku podłogi, najlepiej jeszcze ze łzami wsiąkniętymi w zaczerwienione ryło, żeby podrasować kicz w takim tragizowaniu, i gapienia się zbolałym wzrokiem w żyrandol.
Swoją drogą, u mnie żyrandol wisi wprost nad materacem, jakby tak oberwał się to prosto mi na łeb albo biodro, a tymczasem nie, on tam tkwi już od dawna i jakoś nie spadł ni razu (żyrandol rzecz jasna, nie materac).
Skończyłam już całego Gothica II, przeszłam aż poza samiutki kres. I jaki by w trakcie nie był, czułam jednak przy tym zamykającym filmiku taki żal straszny, i że jednak ta cała fabuła wiele za krótka. Szczególnie już do Beziego się przywiązałam, aż mi szczerze serce napęczniało uwielbieniem, jak po skrojeniu ostatniego smoczydła odpowiedział, kiedy Diego czy Lee bodajże zapytał go, jak on to wszystko w ogóle zrobił, że "Cholera, sam nie wiem".
Zaś wczoraj, dwudziestego szóstego to jest, zdarzyło mi się kolejne zauroczenie acz innej maści, bo najbardziej artystyczne, chociaż nie tylko. No nie, w sumie to podobnie wisielcze jak ten feblik do Bezimiennego. Nie aż tak górnolotnie, lecz na jednej z piosenek to aż łzy same mi się wcisnęły do oczu, skąd, to nie wiem.
PS Ten napięty jak własnoręcznie sklecony łuk tytuł zaczerpnęłam z naskrobanego przeze mnie właśnie obrazka kolejnego, który to przykleiłam sobie w pokoju na ścianę. A że rześko weń prawie jak na owym, to bazgrałam w mozole na dole, gdzie chociaż podkładałam co i rusz do kominka, racząc się tym wtapiającym się w tło ciepełkiem.
A jogurt naturalny, kremowy, przegryzany soczystymi pestkami granatu, jakie to jest pyszne. Ksztynę jeno, abym poczuła się w samym pobliżu od pocałunku mojego ukochanego, ideałem podkolorowanego...
Muszę gdzieś wypisać część tego syfu... Nawet jak największą. A gdzieżby, jeśli nie tu, dopóki żadnego większego i odpowiedniejszego upustu swojemu zbolałemu, temu metaforycznemu sercu nie znajdę, bo tak to w żaden inny sposób, w żaden - nic, wszystko zamknięte na amen.
Byłam na tym przedstawieniu, masakrycznie nudnym i zionącym tandetą, aż bolało mnie przebywanie na nim, za to jak dobrze czułam się w związku z tym, że męczyłam się na nim. Siedziałam tak z zamkniętymi oczami, starałam się nic nie wyrażać miną i tylko miałam nadzieję, że nikt nie zadaje sobie specjalnego trudu by kontemplować moją zaoraną mordę.
Samo przedstawienie w sumie nie było złe, ale powieka nawet nie drgnęła mi na nim ani razu, co dopiero kącik ust. Nie mówiąc już o Adze, która skutecznie emanowała aż tłoczonym od wewnątrz, demonstracyjnie zniechęcającym fermentem. No może nie aż tak, ja sama też dalece starałam się nie demonstrować nic, a nawet w niewielkim stopniu smakowałam się w cisnących się zewsząd efektach dźwiękowych (choć poprzysięgłam sobie wtedy, że w domu czem prędzej muszę sobie podać jakieś mocne antidotum na taką dawkę nieśmiesznego kiczu, najlepiej w postaci jakiegoś konkretnego przegrzmocenia wytrząsającego porządnie z mojej duszy wszelkie zastoiny, co też na szczęście uczyniłam). Tudzież wizualnych, ale karuzela wciąż zduszała mnie taka, że na o wiele rzadszych falach je odbierałam, jeśli w ogóle.
Wcześniej zjadłam u cioci mnóstwo jakiegoś ciasta, a wcześniej jeszcze różnych wiosennych przystawek, jeszcze przed słodkościami. Na nieszczęście, albo i całkiem perwersyjne i masochistyczne szczęście ciocia dała jeszcze kilka kawałków do pojemnika, i jak wracałyśmy z teatru o dziewiątej to zeżarłam jeszcze kilka tych mentalnych rozpruwaczy. Przy tym przekleństwie mięciuśkim z czekoladowej pianki i karmelem to stwierdziłam nawet, że to jest chyba ciasto mojego życia, smakowało mi nawet lepiej niż ów biszkopt z kremem i truskawkami w owocowej galaretce, no i była jeszcze ta aromatyczna, jabłuszkowa babka.
Ech, doprawdy, nienawidzę siebie. Podliczyłam, wstrzymując uparcie wymioty na co bardziej wyboistych zjazdach, że aby spalić ten nadmiar w postaci nieszczęsnych trzech i pół tysiąca kalorii (na oko, a mogło być i więcej), to muszę teraz to odrabiać przez calutki tydzień, po pięćset, albo po siedemset przez pięć dni, czego raczej będę się trzymała już od jutra - znowu.
Słowem, perspektywa kolejnych kilku sromotnych dni, jako rekompensatę tego jednego, a to i tak zepsutego takimi wyrzutami sumienia. Chociaż ciasto było boskie i jakbym tylko mogła, to najchętniej chłonęłabym je poza nawet granice własnej pojemności. Tak, całkiem jak zwierzę, jak świnia, nie obrażając wcale tych Bogu ducha winnych paskud.
Nie tylko ja bowiem takie mam na w pół albo i więcej przeżarte prymitywnym animalizmem oblicze, komu innemu może tylko jedno siedzieć w głowie i subtelnie acz konsekwentnie urabiać sobie swój idealizowany, acz nieziszczalny obiekt własnego zaspokojenia, a w przeciwnym razie częstuje się świdrującym rozczarowaniem doprawianym nieświadomą przewidywalnością własną, świadomą może jedynie przeze mnie w tej relacji, choć to i ja pewnie, tak jak zwykle wychodzę na tę prowodyrkę i pierwszą mażącą tym niechcianym, a przez to jeszcze nieumiejętniej potęgowanym zepsuciem, przez co jeszcze bardziej po prostu nienawidzę swojej własnej osoby, choć nawet już łzy nie potrafiłam po tym uronić z tego wszystkiego, i tak, najchętniej bym wszystko okręcała nieskończonymi spiralami w takie desperacko długie, gubiące się już u początku zdania, nie wiem po co, chociaż ja sama, ale bez żadnej satysfakcji z tego, jakoś za nimi nadążam.
Jak bardzo chciałabym po prostu znaleźć jego - tego właściwego. Ale wiedzieć to tak, jak powinnam to wiedzieć i czuć. I być po prostu pewna...
Hmm, myślałam jeszcze, że może chociaż zobaczę jeszcze mojego kuzyna, jak podrośnie, może skończę wreszcie tę książkę jedną albo inną, albo i jedną po kolejnej, skończę w jakimkolwiek trybie te jakiekolwiek studia i będę chociaż mieszkać gdzieś sama i pławić się w tej iluzorycznej niezależności, nawet pomimo tego, że bym faktycznie otaczała się po prostu jak puch tą lodowatą samotnością i tuliła do niej jak umarły do pościeli, w której ostatni raz jeszcze spał za życia, i tak jak całej muzyce którą wyssałam całą swoją zachłannością wierzyłabym, że jest ona ze wszech miar ciepła dla mnie. Ta samotność, znaczy, bo sama już się prawie potykam o te własnoręcznie, gęsto pozaplatane mozaiki wywlekane z mojej witalnej gardzieli.
...Nie złożyć przynajmniej najszczerszego "Sto lat!" mojemu kochanemu, zachwycającemu, niepowtarzalnemu, miłemu oczom i sercu jak opalizująca perła olśniewająco rażąca wzrok złaknionemu skarbów biedakowi.
Tudzież piratowi, bo kto by tonął tak dalece w poszukiwaniu pereł.
I nawet ze stereotypowym jednym okiem kontakt taki mógłby wywołać doznania rozkoszy w najczystszej postaci, nie tylko wzrokowe, oczywiście. Także analogicznie u mnie...
Jemu to nawet nie bałabym się powiedzieć: Kocham cię, a pewnie i nawet nie musiałabym tego czynić.
W tym momencie to osuwam się, trafiona przemożnie a wrząco infekującą strzałą, w przepastną otchłań upojnego zapomnienia...
I tamtenże zwykł też mówić przecież: przedostatni raz, że niby przed ostatnim to jeszcze obdarzenie jedną szansą, jakże hojny i bezcenny to prezent! Ale nie umywający się nawet bryzą najniklejszą do uczucia poprzedniego...
Tak pomalowałam sobie paznokcie, zmieszawszy wedle własnej kreacji dwa kolory, czego efekt wyjątkowo przypada mi do gustu na każdym kroku, choć jeden nie omieszkał się już zedrzeć, demonstracyjnie obnosząc się ze swoją obojętnością wobec mojego czczenia estetyki.
Tak, taka właśnie będę, przejrzałam te żałosne wpisy i postanowiłam znowu ocenzurować te rażąco bezsensowne wstawki, tchnące niepotrzebnie zaperfumowaną zgnilizną.
Poza tym, napoczęłam nawet tego Gothica II, ale trudny jest jak diabli, znowu jak w pierwszej: z początku nawet zbytniego progresu nie idzie zrobić, bo ciągle jest się za słabym, za to później pewnie zagarnia się tyle siły, że aż na nic się ona nie przydaje, takie to właśnie niesmacznie niewymiernie, nie żebym była wybredna, bo w Bezimiennego nadal bardzo przyjemnie się wcielać, obserwować go, a jeszcze lepiej słuchać, słowem, rozczulająca acz wysoce inspirująca postać. Nie to, co ta spersonifikowana żałość, której boleśnie, tak cierpko doświadczam wyszedłszy z podobnych, bardzo wewnętrznych przeżyć. Jak chociażby pseudoterapia u tamtej kobiety, przebywanie na co dzień z dwiema innymi, choć przynajmniej nie cały czas, weekendy niestety ledwo, ledwo znoszę z wiadomych wzgędów, ale może jak ten krzyż osiąga już swój maksymalny ciężar, to i nic już się na niego nie dowali, chociaż wciąż doświadczam, że jednak nie i zresztą cały wszechświat, jak szeroki to ma to w swojej uniwersalnej dupie. Tak głęboko, jak nawet ludzie nie dowiercili się jeszcze do jądra Ziemi, w skali odpowiadającej. I jeszcze te przewidywalne, beznadziejne próby jakiegoś bliższego kontaktu, choć na odległość, spełzające dramatycznie na niczym, za każdym razem. Widocznie zupełnie nie w te rejony trzeba się zapuszczać i nie wśród takiej mentalności i desperacji szukać, bo najwyżej można dostać depresyjnej czkawki, z krwistymi wyziewami z duszy bluzgającymi przy każdym odbiciu. Stąd też uparłam się przy zakreśleniu takiej cenzury wstecznej, ile już razy podejmowałam podobnego, ciążącego mi narzędzia, a to i tak obierki po jabłku warte. Albo i jeszcze mniej, całego tego zagubionego, dudniącego dryfu przez czasoprzestrzeń na opiłku zwapnionego, roztartego po pękniętym chodniku kundlego ekstrementu.
Tam ponoć posłany został ten Śniący, a raczej podająca się za niego szkarada w postaci wielkiego pełzacza, co za paskudztwo. Namęczyłam się okropnie, żeby wreszcie przejść tę grę. W sumie tylko dla samego wcielania się w Bezimiennego było warto, bo dla gęstej, splątanej sieci zbugowania, fabuły samej w sobie czy wyczerpującego i niewymiernego do sił użerania się z bestiami różnego pokroju to nie. I zajęło mi to akurat pięćdziesiąt godzin, tam z minutami, a pewnie jakby odliczyć to nieogarnięte kręcenie się tam i z powrotem, to wyszłoby i o połowę mniej, albo niewiele ponad trzydzieści. Od razu postanowiłam sobie, że za drugą część się już nie biorę, chociaż po jakimś czasie i tak pewnie i w niej będę siedzieć tak jak i w pierwszej, zwłaszcza, że ponoć jest nawet ciut lepsza, ale nie mnie jeszcze to oceniać.
Ale to dopiero głupie! Bo po obejrzeniu sobie wczoraj The Basketball Diaries nawet mnie natchnęło, żeby trzymać się precz od tego komputera i internetu w ogóle (ha!), a mimo wszystko pisać ciągle to, co bym pisać mogła, i rysować więcej, uczyć się dalej francuskiego na własną rękę i w ogóle. Tymczasem jednak mimo całej inspiracji, którą wyssałam z tego fascynującego filmu, coś jednak dławi mnie i to tak niewysłowienie, i czuję się przy tym tak parszywie, że i tak nic z tego. Chwilowa mobilizacja to skutkuje najwyżej tym, że prędko znowu się odechciewa i to na jeszcze dłużej, niż poprzednio.
Co jeszcze mnie pogrążyło okrutnie, to że zdawało mi się, że jednak zbijam wagę sukcesywnie acz bardzo powoli, ale iż cudów nie zdziałam, to dzierżę jakoś mężnie ten oręż świętej cierpliwości. I niezachwianej wytrwałości, tylko przelotnie podszywanej paranoicznymi zakusami.
Tymczasem nie tylko stanęło wszystko w miejscu, ile nawet mam wrażenie, że znów wezbrało, przynajmniej według wagowego wyświetlacza i jego szydzących mi w oczy cyfr.
Oczywiście, może to coś mi się pomyliło, i jednak tej paranoi roi się więcej we mnie, niż bym przecież bezsilnie wolała, lecz jednak dołożyło to porządną cegłówkę zniechęcenia do i tak wleczonego przeze mnie już pod górę szczerze wykańczającego tobołu tragicznej codzienności...
Nawet, o zgrozo, muzyka już zaczęła mnie nużyć, a przynajmniej nie nawiązuję z nią od razu tej osobistej, unikalnej więzi, co zwykle; a to już blisko skrajnej beznadziejności, aż przypominam sobie niestety ten żałosny okres sprzed roku, Boże, uchowaj, co się ze mną dzieje, skoro pewnie chciałabym dobrze, a tkwię tylko w zastygłej jak zwęglony bazalt niemocy, rozkruszona całkiem na pył, obumarła wewnątrz, a mimo to wciąż cierpiąca nie wiadomo co i targana tym nieokreślonym opętaniem? Every day, every breath is wasting time until my death...
Dostrzegłam takie stwierdzenie jednej z losowych osób żyjących przypadkowo podczas i mojej sromotnie chybionej egzystencji, pod jedną z losowych piosenek, które nie wiedzieć po co, ostatecznie, zdarzało mi się tak dogłębnie przeżyć.
Jestem już na szóstym rozdziale. W zasadzie przez większość już przebrnęłam i tak... Tylko teraz snuję się jeszcze pod tą barierą, bo niewiele brakuje i nie będzie już nic więcej do roboty. Nawet przypakowane już mam tak wszystkie aspekty, że co mi się nie nawinie, to tylko siekę jednym ciosem, okazjonalnie kilkoma. A na początku to byle co mnie rozkładało! Rozkręciło się wszystko nie wiedzieć kiedy, a i tak już koniec.
Poza tym, i to dopiero wielki dramat, dowiedziałam się, że 29 października, w sobotę, jest koncert Placebo w Warszawie! Bilety niby były w sprzedaży od połowy marca, a ja weszłam dzisiaj na tę stronę i oczywiście ogołocone już wszystko do reszty. Aż mi zaschło w gardle...
Chociaż wiem, że i tak pewnie nigdzie bym nie pojechała, tak jak też przepadł mi koncert Tame Impali w lutym, w Berlinie. O tej trasie z okazji dwudziestolecia też w sumie już wiedziałam, no ale nie, że jednak w Polsce, i to jeszcze w tym roku... Raz po raz tylko przepadają mi wszystkie okazje, jedna za drugą, tym gorzej, że ile ja z tym mogę zrobić? Może jakbym chociaż mogła sama wszędzie jeździć, mając pewność, że nagle mi nie odbije, a jakoś w ogóle jeszcze tego nie czuję, przy byle okazji powalają mnie te miotające się pęta tragicznej słabości. Zdałam sobie z tego boleśnie sprawę znowu, kiedy wczoraj byłam (niestety acz rzecz jasna z matką) na przesłuchaniach konkursowych w miejscowym teatrze. Oczywiście było bardzo kameralnie, nawet kameralniej, niż bym się spodziewała, mimo iż ten dom kultury ze względu i na rangę miasta jest wymownie niszowy. Za długo się żenili z ustawianiem oświetlenia, tak że z pół godziny chyba było poślizgu, a potem nagłośnienie jeszcze kulało, bo przy wyższych tonach aż głośniki buczały i kilka razy poważniej się zastanowiłam, czy za sekundę nie pękną mi bębenki.
A wystąpiło tylko kilkanaście dziewczyn, chłopak żaden nie śpiewał, tylko niektórym akompaniowali na klawiszach. Wszystko w sumie na jedno kopyto, czyli fragment egzaltowanej recytacji i dwa utwory, wszystko to poezja śpiewana, głosy wszystkie te niewiasty miały raczej podobne, po prostu jedne fałszowały więcej, inne mniej. Ale ogólnie było to przeżycie bardzo smaczne i na pewno przewijające się przez ten najgłębszy, najbardziej wrażliwy i czysty rewir duszy, przynajmniej w moim odbiorze.
Gdyby tylko ten fatalny wzrok, okropne kręcenie się w głowie i ogólnie jakby to wewnętrzne wepchnięcie pod duże ciśnienie, albo ciążące odciąganie od podtrzymywania własnej świadomości, nie wiem, przecież nigdy nie potrafiłam tego sprecyzować... Jakieś opętanie okropne, znowu, w każdym razie - to na pewno i doceniłabym coś takiego w pełni, a tak to było to bardzo uszczuplone i cały czas musiałam tylko toczyć walkę sama ze sobą, czy raczej tym, co tak działa na tę mnie wewnętrznie.
I mogąc coś takiego ledwo znieść, tym bardziej zapiekła mnie myśl, że jak w ogóle mogę marzyć o pojechaniu na jakiś koncert, a co dopiero przeżyciu go w całości... Jakbym tylko mogła poradzić coś na to jakimkolwiek działającym środkiem, to użyłabym go bez wahania. Żeby tylko istniało coś takiego i było osiągalne dla mnie!!! Tak jak te zaklęcia, przychodzące mojemu Namenlosemu z taką wprawą i imponującą lekkością...